Przewaga Hillary Clinton w sondażach topnieje z godziny na godzinę. Jeszcze w niedzielę wiarygodny portal RealClearPolitics.com, który wyciąga średnią z wielu ankiet, dawał byłej sekretarz stanu przewagę 5 pkt proc. nad Donaldem Trumpem. Ale we wtorek zmalała ona dwukrotnie, do 2,4 proc. Clinton może liczyć na 47,7 proc., a Trump na 45,3 proc., choć kandydatka demokratów ma wciąż ogromną przewagę w podziale głosów elektorskich (263 do 164 przy 111 niepewnych) – szacuje portal. Zwycięża ten, kto przekroczy limit 270 głosów.
– Na ostatniej prostej kampanii różnica w poparciu dla kandydatów zawsze się zmniejsza, bo Ameryka jest podzielona mniej więcej po połowie między demokratów i republikanów. Ale tempo, w jakim Clinton traci teraz przewagę, jest wyjątkowe – mówi „Rz" Bruce Stokes, dyrektor w waszyngtońskiej fundacji badania opinii publicznej Pew. I wskazuje na wtorkowy sondaż ABC/Washington Post, który daje nawet niewielką przewagę miliarderowi (46–45 proc.).
Powodem zmian preferencji wyborców jest kontrowersyjna piątkowa decyzja dyrektora FBI o wznowieniu śledztwa przeciwko Clinton za używanie prywatnego serwera dla prowadzenia korespondencji służbowej, gdy w latach 2009–2013 była sekretarzem stanu USA. James Comey zdecydował się na taką inicjatywę i – co ważniejsze – poinformował o tym Kongres na 11 dni przed głosowaniem wbrew zaleceniom prokurator generalnej Loretty Lynch. Mógł w ten sposób złamać ustawę z 1939 r. (Hatch Act) zakazującą wysokiej rangi urzędnikom podejmowania jakichkolwiek inicjatyw, które wpływają na wynik wyborów. Inicjatywa Comeya jest tym bardziej śliska, że – jak ujawniły we wtorek amerykańskie media – był on przeciwny podaniu do publicznej wiadomości oświadczenia czołowych agencji wywiadowczych USA z 7 października o tym, że za publikacją kompromitujących dla Clinton dokumentów przez WikiLeaks stoi Rosja.
To jest ewidentne stosowanie podwójnych standardów – uznał szef kampanii Clinton Robby Mook.
Ale wyborcy niekoniecznie tak to widzą, tym bardziej że Comeya jako „człowieka honoru" wziął w obronę rzecznik Baracka Obamy Josh Earnest. To może być sygnał, że prezydent zna dokumenty, do których dotarło FBI, i nie chce, aby skandal zszargał bilans jego prezydentury.