Wzmocnienie grupy okrętów to kolejna reakcja Moskwy na ostrzelanie przez okręty USA 59 pociskami Tomahawk lotniska wojskowego kontrolowanego przez syryjskie siły rządowe. Była to odpowiedź na atak z użyciem broni chemicznej w prowincji Idlib. Syria i Rosja zapewniają, że syryjskie lotnictwo nie użyło broni tego typu.
W rejon Syrii Rosja skierowała obecnie fregatę Admirał Grigorowicz. W rejonie tym operuje już co najmniej sześć rosyjskich okrętów. Fregata wyposażona jest w pociski manewrujące Kalibr, które są odpowiednikiem amerykańskich Tomahawków.
- Takie prężenie muskułów może się źle skończyć. Wizja starcia USA i Rosji w Syrii nie jest przyjemna i może mieć fatalne konsekwencje - uważa Fiodor Łukjanow, moskiewski analityk. Z drugiej strony, zdaniem Łukjanowa, Donaldowi Trumpowi łatwiej teraz rozmawiać z Władimirem Putinem o Syrii, bo wzmocnił swoją pozycję w regionie - dodaje.
Łukjanow ocenia, że najgorszym możliwym scenariuszem byłaby sytuacja, w której administracja Trumpa wciąż nie ustaliła, jakie są jej cele w Syrii.
- Najgorszy scenariusz zakłada, że za działaniem USA nie stało nic więcej, poza chęcią zasygnalizowania, że wracają do gry - stwierdził Łukjanow.