Plotka o tej treści zelektryzowała rosyjską stolicę. Wychowani na propagandzie „federalnych telekanałów" zwolennicy Władimira Putina zrozumieli od razu, że taka pogłoska musi być dziełem ukrytych wrogów, opłacanych przez USA i diabła w ludzkiej skórze Borysa Bieriezowskiego.
Bo przecież tylko ktoś naiwny mógłby przypuścić, że jakieś plotki mogą się zrodzić ot tak, same z siebie. A zwłaszcza takie, które uderzają w samo serce rosyjskiej idei państwowej, jakim jest Dzień Zwycięstwa. Po kilkunastu godzinach prawda wyszła na jaw i wielbiciele władzy mogli odetchnąć z ulgą
Bo, po pierwsze, helikopter wcale nie uronił flagi, a jedynie obciążnik. Po drugie, wcale nie dwutonowy, ważył wszystkiego 1800 kilo, więc czy w ogóle jest o czym gadać? W dodatku obciążnik w nikogo nie trafił.
A przecież te tysiąc osiemset kilo stali mogło trafić na przykład w Pawła Tarasowa, radnego dzielnicy Lefortowo, który w Dzień Zwycięstwa postanowił przetestować czujność stróżów porządku i przespacerował się po centrum miasta z... atrapą kałasznikowa.
Śródmieście Moskwy aż pęczniało wówczas od milicjantów. Ale żaden z nich nie zwrócił uwagi na dwudziestoparolatka z peemem. Dlaczego? Bo siły porządku skoncentrowane były na wyławianiu z tłumu innych wrogów, groźniejszych niż cywile z automatami. Na ludziach z białymi wstążeczkami, które są odznaką protestujących przeciw prezydenturze Władimira Władimirowicza.