Liczba stwierdzanych przez Lasy Państwowe przypadków kłusownictwa w ostatnich latach rośnie. W ub.r. było ich 331, rok wcześniej 319, a w 2010 r. 293. – Najwięcej takich zdarzeń odnotowujemy na terenach po byłych PGR – mówi Anna Malinowska, rzecznik Lasów Państwowych.
Ale Wojciech Borys, strażnik leśny z Czarnej Białostockiej na Podlasiu, jest zdania, że kłusownictwa nie można tłumaczyć biedą. Częściej wynika z tradycji przekazywanej w niektórych rejonach z ojca na syna. To najczęściej przypadki kłusownictwa przy użyciu sideł i wnyków.
1,4 mln zł takie straty w 2012 roku poniosły Lasy Państwowe w wyniku kłusownictwa
Na terenie podległym Borysowi kłusownikami są najczęściej nieuczciwi myśliwi używający broni palnej. – W każdej grupie są czarne owce i mamy je też wśród myśliwych. Nazywamy ich mięsiarzami, bo zależy im na mięsie dzikiej zwierzyny. Polują wcześnie rano, w nocy i wieczorem – mówi Wojciech Borys. Ocenia, że nawet 90 proc. przypadków kłusownictwa przy użyciu broni palnej dopuszczają się właśnie nieetyczni łowczy. Zaznacza, że choć wśród myśliwych działających na terenie jego nadleśnictwa stanowią może 1 procent, to problem jest poważny, bo ogromne są szkody, które wyrządzają.
Marek Matysek z Polskiego Związku Łowieckiego stanowczo sprzeciwia się takiej opinii o myśliwych. Twierdzi, że przypadki kłusownictwa wśród tej grupy to zazwyczaj wynik zbiegu okoliczności. – Zdarza się, że mamy do odstrzału sześć kozłów, ale zamiast kozła ustrzelimy kozę lub zamiast 20 zajęcy łowczy ustrzelą 22 – mówi Matysek.