Wszyscy w Niemczech są zgodni, że w czasie minionego weekendu w Hamburgu miała miejsce katastrofa. Nie tylko wizerunkowa Niemiec, ale i dosłownie.
Rannych zostało prawie 500 policjantów, szkody materialne idą w miliony, a zatrzymanych zostało niemal 200 osób. Płonęły samochody, na policjantów spadały koktajle Mołotowa zrzucane z dachów, niszczono wszystko, co stało na drodze najbardziej agresywnych demonstrantów Czarnego Bloku w kominiarkach na głowach. Rabowano też sklepy, aby zwabić policję do przygotowanych wcześniej zasadzek.
Ekstremiści przemieszczali się przygotowanymi wcześniej przejściami, jak np. podziemne garaże, i nie sposób ich było wyłapać. 20 tys. policjantów nie było przygotowanych na taką taktykę.
Lewacy to nie lewica?
Agresywni lewacy stanowili nie więcej niż kilka procent spośród ponad 100 tys. protestujących przeciwko globalizacji, ekscesom kapitalizmu czy zbrojeniom i wojnie. Ale to oni nadawali ton wydarzeniom i za ich sprawą świat oglądał Hamburg od nieznanej strony.
W takich warunkach wrażenia nie zrobiła wzorowana na morskich motywach architektura Filharmonii nad Łabą, nowe dzielnice w starym porcie z mieszkaniami po kilkanaście tysięcy euro za metr czy atrakcje słynnej dzielnicy rozrywki Sankt Pauli. Dominowały obrazy „Rote Flora" budynku byłego teatru okupowanego od dziesięcioleci przez anarchistów i różnej maści autonomów w dzielnicy Schanzenviertel.