Politycy wyciągnęli z tamtej lekcji – czego można się było, niestety, spodziewać – naukę odwrotną do społecznie pożytecznej, choć bez wątpienia oczekiwaną przez znaczną część wyborców. Mianowicie, niemal jak jeden mąż, utwierdzili się w przekonaniu, że wyborcom nie opłaca się mówić ani tym bardziej zalecać niczego, czego nie chcieliby usłyszeć, nawet jeśli jest to tak podstawowym obowiązkiem wobec zdrowego rozsądku jak ubezpieczenie swego domu.
[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/gabryel/2010/05/18/rzeczpospolitej-panstwo-i-tak-zaplaci/]skomentuj na blogu[/link][/b][/wyimek]
W ten sposób Włodzimierz Cimoszewicz – przypadkiem, bo przecież najpewniej miał na celu coś całkiem przeciwnego – przyczynił się do umocnienia społecznego przyzwolenia dla braku elementarnej odpowiedzialności. Od tamtej pory ów feler nieodpowiedzialności nie dość, że szerzy się w naszym kraju niczym zaraza, to jeszcze dostępuje zaszczytu przeistoczenia w cnotę.
Jest bowiem po ludzku całkiem zrozumiałe, że nie warto ubezpieczać siebie i swego mienia, skoro tak czy owak podatnicy – pod presją specyficznie pojmowanej poprawności politycznej – w przypadku klęski żywiołowej będą musieli się zrzucić na pomoc dla osób tym zdarzeniem dotkniętych. Na tle ludzi wspieranych publicznymi pieniędzmi ci, którzy się od nieszczęścia ubezpieczyli, wychodzą więc coraz częściej na dziwaków, ba, nieledwie frajerów.
Ale i to nie wszystko. W końcu po co włodarze miast i gmin mają zapobiegliwie myśleć o umacnianiu brzegów i mostów, o utrzymywaniu w należytym stanie przepustów wodnych, o budowie zbiorników retencyjnych, po co mają wydawać na to gminne pieniądze, skoro państwo i tak w razie katastrofy zapłaci za naprawę uszkodzonych urządzeń.