W „Rzeczy o prawie" z 1 lipca 2018 r. z uwagą przeczytałem artykuł sędziego Mariusza Królikowskiego „Niech polityk nie wchodzi na naszą planszę". Choć reprezentujemy tę samą apelację, nasze poglądy na rzeczywistość zwykle się różnią.
Sens na teraz i na przyszłość
Jesteśmy świadkami wyłączenia przez partię rządzącą roli Trybunału Konstytucyjnego, aby mogła uchwalać kolejne ustawy budzące istotne zastrzeżenia konstytucyjne (pisałem o tym w „Rz" w artykule „Czy Trybunał zna alfabet?"). Ustrój prawny to system naczyń połączonych. Po usunięciu jednego z kluczowych elementów trójpodziału władzy nie ma żadnego logicznego powodu, aby niewolniczo stosować się do pozostałych, udając, że się nie widzi zniszczenia. Nie ma zatem podstaw np. twierdzić, że przynajmniej w sprawach ustrojowych nadal funkcjonuje w Polsce tzw. domniemanie konstytucyjności ustawy, często przywoływane przez polityków partii rządzącej i niektórych sędziów, w myśl rozumowania, że skoro Trybunał tego nie zakwestionował, dany przepis obowiązuje. Odniesienia się do kwestii, że dzięki obecnemu kierownictwu Trybunału faktycznie utracił on, przynajmniej w sprawach ustrojowych, cechę apolitycznego i bezstronnego sądu konstytucyjnego, oczywiście w tych wywodach nie znajdziemy. Ten punkt wyjścia jest esencją mojej zupełnie innej oceny sensu powołania Komitetu Obrony Sprawiedliwości niż dokonywana przez sędziego Królikowskiego, podważającego celowość podobnej struktury. Gdy opcja rządząca wyłączyła konstytucyjne działanie TK, każda taka inicjatywa ma głęboki sens – na teraz i na przyszłość. Podobny zabieg władzy rodzi bowiem zasadne pytanie, czemu on służył, a odpowiedzi dostarcza treść idącego w następstwie ustawodawstwa zwykłego, niekompatybilnego z wzorcem konstytucyjnym, a dotykającego np. ustroju sądownictwa powszechnego czy SN. Zagrożenia płynące z takiej praktyki lepiej prewencyjnie krytykować niż niespodziewanie paść ich ofiarą.
Najwyżej się poprawi
Sędzia Królikowski pisze, że podstawowe gwarancje niezawisłości sędziowskiej „tworzą swoisty trójkąt niezawisłości". Następnie uznaje za istotne szczegóły postępowań dyscyplinarnych, trafnie krytycznie oceniając przyjętą zasadę arbitralnego wyznaczania składów w Izbie Dyscyplinarnej SN przez jej prezesa, jak również wprowadzanie możliwości prowadzenia rozprawy dyscyplinarnej pod usprawiedliwioną nieobecność obwinionego lub jego obrońcy. Dostrzega też problem niepowiadomienia sędziów, że w ogóle byli rozważani przez ministra sprawiedliwości jako kandydaci na sędziów dyscyplinarnych. Mimo to jest przekonany, że na razie nie ma powodu do obaw, konkludując, że „jest całkiem prawdopodobne, że pojawiający się w mediach wariant turecki pozostanie w sferze hipotez".
Zwraca tu uwagę, że dokonana krytyka jest mocno złagodzona, a autor wykazuje nadmierny optymizm. Autor wyraźnie pomija tu oczywisty efekt mrożący, jaki daje już sama obecność w prawie restrykcyjnych rozwiązań prawnych, powiązana z możliwością ich nagłego uruchomienia. Zdaje się też zapominać, że procedurę należy tworzyć nie pod kątem jednostek czy organów władzy, które będą skłonne się samoograniczać, ale pod kątem tych, którzy mogą właśnie chcieć nadużywać uprawnień. Rozwiązania prawne należy oceniać poprzez ich potencjalne skutki, a nie zakładanie, że jakoś to będzie i że po pierwszych negatywnych sygnałach najwyżej się poprawi wadliwości. Osobiście nie chciałbym, by dopiero po moim przypadku usuwać mankamenty, które już teraz widać gołym okiem. Nie wspominam już o efekcie mrożącym.
A skład się dopasuje
Gdy chodzi o arbitralne wyznaczanie składów orzekających w Izbie Dyscyplinarnej SN, podkreślenia wymaga zgodność wypowiedzi czołowych polityków PiS, afirmujących zasadę losowania składów w sądach powszechnych. Wprawdzie już od pewnego czasu formowano składy obiektywnie, bo w kolejności wpływu do wydziału, ale bezspornie brak arbitralności w wyznaczaniu sędziego referenta jest istotną wartością gwarancyjną.