Koncepcja likwidacji małych sądów jako panaceum na problemy ze sprawnością wymiaru sprawiedliwości dominuje w erystyce pierwszego tenoru Ministerstwa Sprawiedliwości. Spełnienie obietnicy przyśpieszenia procesów o jedną trzecią brzmi zachęcająco i trafia w oczekiwania społeczne. Obietnicę minister sprawiedliwości – przedstawiciel władzy wykonawczej – w dniu 5 października 2012 roku spełnił, podpisując rozporządzenie w sprawie likwidacji 79 sądów rejonowych w Polsce. Wszak każdy chciałby szybszego rozpoznania swojej sprawy, sędziowie również. Tak oczekiwana zmiana na lepsze ma wynikać z „lepszego wykorzystania kadry sędziowskiej".
Rozpoznanie bojem
Ponieważ miałem przyjemność sądzenia w dwóch sądach równorzędnych jednocześnie w ramach delegacji tzw. prezesowskiej (na dni) przez pewien czas postanowiłem podzielić się tym doświadczeniem, gdyż w naszym kraju wszelkie zmiany ulegają weryfikacji i ocenie na żywych organizmach tkanki społecznej. W czasie I wojny światowej nazywano to „ rozpoznaniem bojem". Aby sprawdzić miejsca usytuowania bunkrów z gniazdami karabinów maszynowych, wysyłało się tyralierę niczym nieosłoniętych piechurów, aby zobaczyć, skąd padają strzały. Trup padał gęsto, ale jak rozpoznanie nie było dostatecznie skuteczne, wysyłało się dodatkową grupę żołnierzy. Aby komuś z rozpoznających nie przyszedł do głowy zamiar wycofania się, z tyłu znajdowali się odpowiedni funkcjonariusze z bronią gotową do strzału. Takie same zasady dotyczą funkcjonowania sądownictwa w ramach kolejnego „rozpoznawania zadań" po 50. nowelizacji przepisów tego samego aktu prawnego lub kolejnej reorganizacji w ramach reform quasi-sędziów z MS zajmujących od lat utrwalone pozycje w bezpiecznej odległości za frontem.
Pewnego dnia w Wydziale Grodzkim (tak, tak, coś takiego już też było) obsadzonym w 100 proc. przez „sędziny", zgodnie z zasadą, że Temida jest kobietą i matką, doszło do całkowitego załamania kadrowego. Wydział praktycznie przestał istnieć, a pomoc stała się niezbędna. Zaczęły się poszukiwania ochotnika z innego sądu. Kolejność uczuć prezesa dotykała według starszeństwa służbowego. Pierwszy kandydat wykazał się zasadą „asertywność zero". Co prawda wyraził zgodę na delegację do Mińska lub Kijowa, lecz do sąsiedniego sądu jeździć nie zamierzał. Wówczas zrozumiałem powinność swojej służby, gdyż taka niezawiniona sytuacja może spotkać każdy sąd. Służba wymaga – sędzia wykonuje. Oczywiście nie oznaczało to absolutnie żadnego zmniejszenia obowiązków w sądzie macierzystym, bo przecież przez jakąś tam delegację statystyka nie może ucierpieć. Zasadą było osądzenie własnych trzech wokand w tygodniu i dodatkowych dwóch w sądzie, gdzie potrzebowano pomocy. Aby było ciekawiej, z uwagi na organizację i dostępność sal rozpraw sądzenie odbywało się na przemian raz tu, raz tam. Pomiędzy sądem macierzystym i sądem „z delegacji" odległość wynosiła 40 km. Pomiędzy miejscem zamieszkania sędziego, a każdym z sądów odległości były jeszcze większe. Tak rozpoczęła się praca jednocześnie w dwóch sądach, czyli to, co chce zaserwować w szerszym zakresie najnowsza reforma sądownictwa.
Poczuć się jak mecenas
Dzień przed pierwszą wizytą w sądzie „z delegacji" należało zapoznać się z aktami spraw, a więc po skończeniu wokandy w sądzie macierzystym szybka jazda samochodem do nowego miejsca służby, aby zdążyć zobaczyć akta. Po wejściu do sekretariatu w ostatniej chwili w zawoalowanej formie zgłoszenie, że akta muszą być zabrane poza sąd, bo sam budynek zaraz zamykają i nikt tu nie będzie z panem siedział. Słuszna uwaga; pracownicy kończą pracę o 15.30 i nikt im za nadgodziny przecież nigdy nie zapłaci. Sędzia zaś służy 24 godziny na dobę.
Pierwsza wizyta w sądzie „z delegacji" pozwoliła mi poczuć się jak mecenas. Z własną togą i łańcuchem stawiłem się pod salą rozpraw. Oczywiście w sądzie „z delegacji" nie ma żadnego pokoju, biurka, komputera, nie ma swojej półki, nie ma swojego stałego protokolanta. Najzwyczajniej nie ma miejsca i nie ma się o co obrażać. Przecież sędzia przyjechał sądzić, to mu sala rozpraw wystarczy do funkcjonowania. Wokanda przebiegła sprawnie, ale sądzenie zostało zakończone o takiej porze, że do 15.30 protokolant mógł tylko zanieść akta z sali i opuścić budynek sądu. Droga do domu z dyskietką, na której są zapisane protokoły, o urządzeniach pendrive nikt wtedy jeszcze nie słyszał, przebiega przez siedzibę sądu macierzystego. Tam sekretarka zostawia akta w pokoju, aby sędzia, jak przyjedzie, mógł je zgodnie z regulaminem zabrać do domu, bo jutro jest wokanda. Tutaj ujawnia się zaleta otwartego budynku sądu do 18.00 w czasie pracy sprzątaczek. W sądzie „z delegacji" budynek w czasie sprzątania zamykano, a poza tym trudno na korytarzu „bez nie będzie niczego" pracować. Około 19 jestem już w domu. Łączna ilość przejechanych kilometrów to 180. W domu sprawdzanie protokołów z sądu „z delegacji" i zapoznawanie się z aktami spraw sądu macierzystego. Następnego dnia w sądzie „z delegacji" trzeba stawić się o 7.30, podpisać protokoły i pisma, aby zdążyć do sądu macierzystego na wokandę o 9. Wszystko w trybie ekspresowym, wręcz wariackim. Pobranie akt „sądu z delegacji" i już można ruszać w drogę do sądu macierzystego. Prosto z samochodu na salę rozpraw. Jedyna nadzieja na załatwienie spraw tzw. niejawnych zza biurka wiąże się z tzw. spadnięciem sprawy z wokandy. Następnego dnia rano droga do sądu „z delegacji", a potem powtórka z rozrywki.