Na jego monografię czekaliśmy długo. Emocje podgrzewały doniesienia o cenach Sasnalowych płócien na Zachodzie, o wielkiej karierze. Dlaczego więc artysta, któremu idzie jak po maśle, zatytułował pokaz "Lata walki"?
To nie kokieteria – on zmagał się z "ładnością" swej sztuki. Na wielu płaszczyznach. Skreślił banalne motywy, skupił się na tematach trudnych, niewdzięcznych, wypychanych ze świadomości. Zmienił też sposób malowania. Stał się tak oszczędny, że zbliżył się do abstrakcji – co oczywiście jest pozorem. W każdym płótnie tkwi historia. Ale poprzez niedomówienia, zacieranie konkretów artysta stara się nadać przedstawieniom uniwersalny wymiar. A także – zaintrygować widza tajemnicą.
Nietrudno zauważyć to w Zachęcie. Pierwotnie planowano wystawienie ponad 80 obrazów. Jednak zgodnie z zasadą "mniej znaczy więcej" kuratorka Maria Brewińska i artysta postanowili wyeliminować połowę. Aranżacja najskromniejsza z możliwych. Ciągi płócien, na ogół niewielkich rozmiarów, przełamują projekcje filmowe – bo Sasnal uprawia płodozmian malarskofilmowy (nie na wideo, lecz tradycyjną kamerą, na taśmie 8 lub 16 mm).
To zdrowe dla psychiki. Jak mówi, z obrazami się zamyka w pracowni, "wierci dziurę we własnym brzuchu". Na płótna wypluwa swoje przeczucia, intuicje i inne niemożliwe do nazwania emocje. Filmowanie natomiast wydaje mu się swoistym anektowaniem rzeczywistości. Co ciekawe, jego przygoda z kamerą zaczęła się od… muzyki, od łażenia po mieście z walkmanem. Wtedy oglądał świat do rytmu, który słyszał.
Jak "brzmi" pokaz w Zachęcie? Poważnie, chwilami nawet patetycznie. Na szczęście, zero łopatologii. Zarówno filmy, jak obrazy pozostawiają widza w niedosycie. Tu i ówdzie, aż prosi się o komentarze – ale autor sobie nie życzył.