Ze słuchawek na jego uszach dobiegał hardrockowy łomot. Też niedzisiejszy, sprzed trzech dekad. – Bo trzeba się stopić z pewnym mentalem – powiedział wpatrzonej weń dziewczynie. – Z pewnym duchem.
Resztę zagłuszył wizg hamującego metra. Domyśliłam się, że cała ta stylizacja – na oko z czasów młodości jego rodziców – miała służyć lepszemu, głębszemu odbiorowi muzyki z tamtych lat. Właściwie, czemu nie? Przypomniało mi się, że jako początkujący krytyk miewałam podobne pomysły. Przychodziłam na wernisaże ubrana pod wystawę. Starałam się ją zinterpretować strojem. Skąd wiedziałam, co zobaczę? Często aranżowałam pokazy w Galerii Studio, uczestniczyłam w wyborze dzieł. Do abstrakcyjnych pejzaży Tadeusza Dominika dobrałam wielobarwną sukienkę w stylizowane kwiaty. Szare portrety i wnętrza Jacka Sienickiego skomentowałam perłowym jedwabiem. Czarno-białe kompozycje Ryszarda Winiarskiego, rzecz jasna, wymagały stroju szachownicy. Żywiołowe malarstwo Rajmunda Ziemskiego sprowokowało mnie do zestawienia czerwieni z amarantem. A do environment „Ściana butów” Józefa Szajny podeszłam w wielkich, ciężkich botach.
Z czasem zaniechałam tych starań. Ale „stapianie się mentalem” innym także przychodziło do głowy. Ta idea była bliska tandemowi wnętrzarskiemu Małgorzata Terlikowska & Jan Kosiński. Duetowi, który zmienił nasze polskie nawyki aranżacyjne. Dzięki nim wystawy przestały być tylko prezentacją eksponatów. Zamieniły się w spektakle z wyrazistą dramaturgią. „Epitafium i siedem przestrzeni” w Zachęcie, „Spotkanie świętych obrazów” w Muzeum Etnograficznym. Wymieszanie sztuki z różnych kultur, w rozmaitych konwencjach. A jak potrafili podkręcić klimat indywidualnych wystaw w Galerii Kordegarda! Nie zapomnę, jak zimą zamienili galerię w palmiarnię, bo na obrazach Zbysława Maciejewskiego panoszyło się roślinne szaleństwo. Pamiętam stolik z szydełkowym obrusem i łakociami przy prezentacji koronkowych rysunków Krystiany Robb-Narbutt. Albo kanapę przywleczoną z domu Adama Myjaka, gdy rzeźbiarz pokazywał swoją kolekcję. To były pionierskie przedsięwzięcia wyprzedzające modny obecnie trend.
Dziś muzea starają się o spektakularne oprawy ekspozycji. Półtora roku temu zachwyciła mnie „Wyprawa w surrealizm” w poznańskim Muzeum Narodowym zorganizowana przy okazji monografii Jerzego Kujawskiego, mieszkającego we Francji polskiego artysty pośmiertnie odkrytego dla naszej widowni. Różowy kolor jako motyw przewodni, obrazy ustawione na podłodze lub podwieszone pod sufitem, klęcznik do oglądania szkicownika...
Jasne, nie wszystkie prace wymagają takich aranżacyjnych podpórek. Ogromne ekrany, na których emitowane są filmy Billa Violi, są na tyle intensywne w obrazie i dźwięku, że i tak wchłaniają widza. Czasem scenografią jest samo wnętrze. Wenecki renesansowy pałac Fortuny, gdzie odbywała się niezwykła wystawa „Kiedy czas staje się sztuką”, sam wydawał się eksponatem. Genialnie dobrane miejsce – naprawdę widać było, że niektóre obiekty, kiedyś banalne, z biegiem lat, stuleci zyskują.Zdarza się jednak, że oprawa konkuruje z dziełem sztuki. Dwa lata temu 4. Berlińskie Biennale prezentowano w pustostanach niegdyś na terenie NRD. Jednym z takich opuszczonych, zaniedbanych budynków było dawne gimnazjum dla żydowskich dziewcząt. Z niesamowitą aurą. W jednej z klas ustawiono ławkę z „Umarłej klasy” Tadeusza Kantora. I tam dokonało się stopienie z mentalem tak całkowite, że praca straciła metaforyczną wymowę. Przeobraziła się w cytat.