Widać, że autor maluje długo, bez pośpiechu nakładając warstwa po warstwie, aż do uzyskania „polifonicznego brzmienia”. Termin muzyczny wcale nie jest tu przypadkowy. Nieraz mówi się, że ktoś ma kolorystyczny słuch, że maluje, jak ptaki śpiewają.
Starowieyski junior (rocznik 1973) wydaje się zaprzeczeniem ptasiej lekkości. Jego płótna to monumenty. Kompozycje ulepione z materii niewdzięcznej, opornej, dopiero po długiej obróbce ujawniającej walory. Jak szlachetne kamienie.
Tematy też pozornie nie przystają do jego wieku. Kilka lat temu portretował siebie – nie siebie: zamkniętego w sobie, zamyślonego człowieka tkwiącego w ciasnej, nagiej przestrzeni. Bohater wydawał się stłamszony ciężarem ponad jego siły.
W ostatnich czasach Antoni Starowieyski wydobył się z wnętrza. Wyszedł w plener, na mazowiecką równinę. Nie zobaczył tam żadnych atrakcji. Jednak z nudnego, płaskiego pejzażu wydobył poezję.
Lubi zakłócać proporcje. Nigdy nie wyznacza horyzontu pośrodku obrazu. Woli żabią bądź ptasią perspektywę. Maluje ogromne niebo albo masyw ziemi. Nie on pierwszy zauważył, że takie ustawienie sprawia, iż kompozycja zyskuje symboliczny sens. Patrząc na jego prace, czujemy uniesienie – gdy płaszczyznę wypełnia powietrzno-niebieski bezkres. Natomiast przypatrując się brunatnym polom, pełnym błocka i kałuż, niemal fizycznie odbieramy ciężar gliniastej ziemi.