Szwajcar wymyślił na placu Defilad obiekt, który warszawiacy szybko ochrzcili mianem „wyżymaczki", ze względu na charakterystyczny walcowaty dach. Najpierw przez blisko rok negocjował z miastem kontrakt – wywalczył rekordową jak na polskie stawki kwotę 26 mln zł. Potem zwlekał z projektowaniem. Przy kolejnej wizycie w Polsce zmiany rysował urzędnikom na serwetce śniadaniowej. Przerwał prace, gdy ratusz – nadprogramowo – zażądał, by we wnętrzach znalazła się też siedziba dla Teatru Rozmaitości. Projektant miał więc okazję, by zażądać dodatkowych pieniędzy. I wywalczył je – 1,2 mln zł. Innym razem dopatrzył się, że w kontrakcie z miastem (który sam podpisywał) nie ma tego, czego żądają od niego urzędnicy. Kwestionował np., że musi w ramach kosztów zdobywać wszelkie uzgodnienia dotyczące podziemnych podłączeń i uzgodnień drogowych.
Gdy w sierpniu 2010 r. w końcu pokazał efekt swojej pracy, okazało się np., że zaprojektował belkę konstrukcyjną o 70 cm przekraczającą normy. Bo mu się we wnętrzach nie mieściło wszystko, czego chcieli urzędnicy. – Projekt bez uzgodnień nie jest pełnoprawnym projektem budowlanym – stwierdza twardo Paweł Barański. Ratusz dokument odrzucił, ale zapłacił 8 mln zł. I wyznaczył termin na poprawki. Kerez go nie dotrzymał. W końcu zagrożono mu karami za opóźnienie – dziś już blisko 1,6 mln zł, ale Szwajcar płacić nie chciał. Ostateczny termin złożenia projektu miał minąć 29 lutego. Kerez, przeczuwając, że cierpliwość władz stolicy się kończy, w styczniu wysłał do ratusza swojego polskiego pełnomocnika. I zgodził się w ramach kontraktu wykonać wszystko to, za co do tej pory żądał dodatkowych pieniędzy, ale... projekt zrobiłby za rok. Prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz tak dużo czasu już mu nie dała. Wyznaczyła koniec czerwca. I jak zwykle to termin „ostateczny" i „nieprzekraczalny". – Taki „deadline deadline'ów" – używa dziennikarskiej nomenklatury rzecznik ratusza Bartosz Milczarczyk.
Tylko czy istnieją jakiekolwiek przesłanki do tego, by wierzyć, że ten termin zostanie dotrzymany? Moim zdaniem nie. Słabnie też wiara w samym ratuszu. Umiarkowanym optymistą jest jeszcze tylko wiceprezydent Jacek Wojciechowicz, który liczy, że projekt dokończy i uratuje polska pracownia, z którą Szwajcar chce teraz współpracować (to już trzecia z kolei).
Skąd ta słabość prezydent Warszawy do Christiana Kereza? Czy nie należało umowy zakończyć już po drugim spóźnieniu? Odpowiedź brzmi: polityka. Muzeum to wspólne przedsięwzięcie władz Warszawy i ministra kultury. Żadne z nich chce uchodzić w międzynarodowym świecie architektów za władzę nieprzychylną sztuce nowoczesnej w centrum stolicy kraju. A taki komunikat wyszedłby w świat w razie klapy inwestycji. Jest też inna koncepcja. Również polityczna. – Moim zdaniem Hanna Gronkiewicz-Waltz nie chce, by to muzeum powstało. Odwleka sprawę, kadencja się kiedyś skończy – ocenia radny miasta Dariusz Figura (PiS).
Kerez jednak ma pecha. Bo równolegle z jego dziełem, na podobnych zasadach (też po konkursie, też według projektu zagranicznego architekta), powstaje inne muzeum – Historii Żydów Polskich. Trudniejsze konstrukcyjnie.
A jest na ukończeniu! A więc można?