Salon Berliński 2012

Czy berlińskie Biennale mimo wywrotowego image'u przypomina XIX-wieczny akademicki Salon? O tegorocznym projekcie Artura Żmijewskiego raz jeszcze. Pisze Andrzej Pałys

Publikacja: 24.05.2012 14:24

Salon Berliński 2012

Foto: PAP/DPA, Britta Pedersen Britta Pedersen

Red

Wydawałoby się, że nie może być nic bardziej od siebie odległego: z jednej strony obrazy w złotych ramach, sztywni gentlemani w cylindrach, obrona tradycji i głos elit, z drugiej – wpuszczona do galerii sztuka ulicy, młodzi oburzeni, postulaty radykalnej zmiany. Ale może różnice te to tylko powierzchniowy kostium, a istota i porządek tych zdarzeń są w gruncie rzeczy tożsame?

Wiele twarzy akademizmu

Terminem „akademizm" określa się nurt sztuki XIX w. związany z instytucją Akademii i mecenatem państwowym. Historycy sztuki próbowali wyróżnić jego swoiste cechy – czy to właściwości formalne (od kanonu kompozycji przez „fini" – „wylizanie" dzieł akademickich), doktrynę (stosunek do piękna, historii, hierarchii tematów), czy praktykę dydaktyczną opartą na kopiowaniu rycin, rzeźb starożytnych, studium modela itd. Jednak przez cały wiek XIX akademizm ewoluował, zmieniały się teorie, sposoby malowania itd. To, co stałe, to instytucje: Salon, Akademia i stojące za nimi państwo.

Nicolaus Pevsner – jeden z najwybitniejszych historyków sztuki ubiegłego wieku – twierdził, że Akademie rozwijały się wraz z formowaniem się nowoczesnych państw narodowych. Sztuka akademicka uzależniona od mecenatu państwowego legitymizowała rządy, budowała mity państwowe – była narzędziem szeroko rozumianej propagandy.

Historia Akademii ma też drugą odsłonę: związana była z wyzwalaniem się artysty z władz cechu – z dostarczyciela mieszczańskich dóbr zmieniał się w humanistę. Idee, które nie mogą podlegać frymarczeniu (od „frei markt" – wolny rynek), zawsze służyły władzy lub choćby wielkiemu kapitałowi (niewielcy burżuje na akademickie „machiny" popatrzeć mogli tylko na Salonach). Kiedy w drugiej połowie XIX w. akademizm znajdował się pod silnym obstrzałem „nowoczesnych", jednym z głównych powodów oburzenia akademików wobec realistów czy impresjonistów był zarzut komercyjnego (czyt. niskiego) charakteru ich malarstwa. Nie znaczy to bynajmniej, że akademicy gardzili pieniędzmi. Wybierali wielkie realizacje – najlepiej państwowe, a od czasu, gdy wielki kapitał stał się naprawdę wielki, także prywatne.

Emanacją akademizmu były Salony, których ojczyzną jest XVII-wieczna absolutystyczna Francja. Od połowy XVIII w. odbywały się regularnie, początkowo co dwa lata, później co rok. O dopuszczeniu na nie obrazów decydowało jury – tylko w czasie rewolucji francuskiej zrezygnowano z tej instancji. W XIX w. każde państwo, nawet księstewko niemieckie, miało swoją Akademię i swój Salon, wciąż jednak Salony Paryskie były „tymi jedynymi". System akademicki wykształcił ścisłą hierarchię tematów. Najniżej znajdowały się martwe natury, pejzaże, portrety (tematy „handlowe"), wyżej – malarstwo religijne i na samym szczycie „historie" – odnoszące się do mitologii, literatury oraz zdarzeń z dziejów starożytnych i najnowszych. To przez ten gatunek najpełniej wyrażały się treści ideowo-polityczne.

Alegorie do wzięcia

Dzieła akademickie posługiwały się tymi samymi kodami i alegoriami – przeważnie były to ponętne półnagie kobiety czy atletyczni półnadzy mężczyźni. W zależności od zleceniodawcy czy okoliczności oznaczali oni zupełnie różne treści. Półnaga piękność raz mogła wychwalać zdobycze kolei, innym razem przyszłą sprawiedliwość społeczną, jeszcze innym cnotę czystości. Doskonałym tego przykładem jest jedno z dzieł z panteonu polskiej sztuki narodowej – „Pochodnie Nerona" Henryka Siemiradzkiego – ofiarowane mieszkańcom Krakowa. Paleni chrześcijanie uznawani byli za personifikację Polaków, Rzymianie zaś za zaborców. Z tym że zanim Siemiradzki podarował obraz narodowi, bezskutecznie próbował go sprzedać carowi rosyjskiemu. Gdyby car zdecydował się na zakup płótna, wówczas paleni chrześcijanie oznaczaliby, rzecz jasna, coś zupełnie innego. Formy są puste, a treści są wolne. Uwagę pochłaniały przede wszystkim pysznie malowane formy, na początku XIX w. bardziej greckie, później gotyckie, a pod koniec wieku, kiedy akademicy coraz częściej zerkali na nowoczesnych, „impresjonistycznie" rozświetlone. Niezależnie od wkładanych treści (czasami nawet rewolucyjnych) akademickie dzieła niczego nie zmieniały. Rewolucja w sztuce i w społeczeństwie wydarzyła się poza Salonami.

Salon bez złotych ram

Ale jak Akademia ma się do Berlińskiego Biennale? Nie ma na nim ani wielkich obrazów, ani złotych ram, nie ma odalisek, atlantów. Są za to: instytucja, państwo, wielki przemysł i mieszczańska publiczność. Biennale to potężna impreza tworzona za olbrzymie publiczne pieniądze, w przypadku tegorocznej edycji także za pieniądze BMW – oficjalnego sponsora imprezy. Nie jest moim celem podważanie sensu mecenatu państwowego i prywatnego nad kulturą, ale warto o nim pamiętać, szczególnie w przypadku wystawy szermującej hasłami radykalnej zmiany społecznej.

Kolejnym bezsprzecznym elementem wspólnym akademickiego Salonu z Berlin Biennale jest jury. W tym przypadku było dwustopniowe, najpierw kurator – Artur Żmijewski – został wybrany w konkursie, następnie dobrał sobie współkuratorów (Joanna Warsza, Grupa Voina). Zespół ten ustawiał program imprezy, dobierał artystów. Istotne, że zarówno Voina, jak i Żmijewski sami są artystami, toteż Biennale jako całość można również traktować i oceniać jako ICH prestiżowe dzieło sztuki, które wpływa na ich hierarchię na „giełdzie" artystycznej (swoisty giełdowy indeks artystów prowadzony jest na stronie internetowej Artfacts.com, warto nań spojrzeć, by sprawdzić, jak obecność na Biennale podnosi notowania artysty).

Oczywiście można powiedzieć, że kuratorzy, zapraszając ruch Oburzonych do „okupowania Biennale", dokonują rewolucyjnego gestu, podważającego logikę i porządek wielkich oficjalnych imprez. Jednak nie jest to dla mnie przekonujące z kilku powodów.

Przede wszystkim dlatego, że wszelkie kontestacje społeczne od blisko 40 lat – tzn. od czasu, kiedy hipisi zdyskontowali swój bunt – są bardzo pożądanym towarem na rynku rozrywkowym. Zresztą podobny gest wykonany był już parokrotnie, m.in. przez Ai Weiweia, który na 12. Documenta Kassel zaprosił 1001 chińskich robotników.

Po wtóre, krytyka systemu i wieszczenie przyszłych sprawiedliwych porządków obecna była już w XIX-wiecznych pracach akademickich, np. w projekcie fryzu o dziejach świata dla paryskiego Panteonu Paul Chevard przewidywał dopełnienie się historii pod postacią Saint-Simona, utopijnego socjalisty. A ostatecznie, czy ktoś zna spełnione rewolucje za pieniądze państwowo-korporacyjne?

Inkluzywność jest w cenie

Kuratorzy Biennale do głosu dopuścili każdego – np. w ramach Kongresu Rysowników w byłym kościele św. Elżbiety. Ściany z kartongipsu zapełniły się tysiącami komunikatów artystów profesjonalnych i dzieci, zwiedzających i hejterów – urocza kakofonia. Tylko co z niej zostanie poza akademicką adnotacją, (która jednocześnie podnosi „notowania giełdowe", vide Artfacts.com.), że Paweł Althamer stworzył inkluzywne i procesualne dzieło sztuki? Autorem tego dzieła są wszyscy, ale czy Althamer? Oczywiście, można to przedsięwzięcie interpretować jako wpuszczenie głosu ulicy do świątyni – czyli profanów do sfery sacrum. Tylko czy ktoś jeszcze street art traktuje jako niezależny głos ulicy? Estetyka graffiti skonwencjonalizowała się już ostatecznie, zamawiają ją miasta, wykorzystują reklamodawcy.

Kuratorzy Berlin Biennale zapowiadali konfrontację dyskursów lewicowego i konserwatywno-prawicowego. I niby ten „prawicowy" był nawet bardzo widoczny. Całe piętro Kunstwerke zajmował autor Chrystusa ze Świebodzina Mirosław Patecki (na żywo rzeźbił replikę), w parku nad Szprewą polscy miłośnicy rekonstrukcji historycznych odtwarzali zdobycie Berlina z 1945 r. Jednak w konfrontacji z działaniami z modusu lewicowego, którym towarzyszył akademicki dyskurs opublikowany w „readerze", akcje te jawiły się jako śmieszne. Tak, jakby nie było adekwatnego języka konserwatywnego do polemiki z kulturową lewicą, jakby nie było chociażby Jeana Claira. Paradoksalnie, spośród wszystkiego, co zobaczyłem w ramach Biennale, „Chrystus Pateckiego" i „Zdobycie Berlina" były dla mnie najbardziej krytycznymi momentami, które niczym XIX-wieczna „baba z brodą" czy „plemię dzikusów" odsłaniały realną intelektualną siłę akademickiej lewicy i jej spojrzenie na Innego.

Wizyta na Biennale była dla mnie smutnym doświadczeniem. A jednak z Berlina wyjechałem z pewną nadzieją. W „Kongresie rysowników" ktoś napisał: „Better biennale – next time" i tego należy się trzymać.

Andrzej Pałys jest historykiem sztuki, członkiem redakcji „Liberté", dyrektorem artystycznym centrum kultury Jerozolima. Prowadzi projekt kuratorski 622 Upadki.


Wydawałoby się, że nie może być nic bardziej od siebie odległego: z jednej strony obrazy w złotych ramach, sztywni gentlemani w cylindrach, obrona tradycji i głos elit, z drugiej – wpuszczona do galerii sztuka ulicy, młodzi oburzeni, postulaty radykalnej zmiany. Ale może różnice te to tylko powierzchniowy kostium, a istota i porządek tych zdarzeń są w gruncie rzeczy tożsame?

Wiele twarzy akademizmu

Pozostało 95% artykułu
Rzeźba
Ai Weiwei w Parku Rzeźby na Bródnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Rzeźba
Ponad dwadzieścia XVIII-wiecznych rzeźb. To wszystko do zobaczenia na Wawelu
Rzeźba
Lwowska rzeźba rokokowa: arcydzieła z muzeów Ukrainy na Wawelu
Sztuka
Omenaa Mensah i polskie artystki tworzą nowy rozdział Biennale na Malcie
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Rzeźba
Rzeźby, które przeczą prawom grawitacji. Wystawa w Centrum Olimpijskim PKOl