Subiektywnego wyboru dokonał Stephen Farthing, angielski malarz i pedagog (rocznik 1950). Podstawowy wymóg dopuszczenia na „listę tysiąca” to ręczna malarska robota i technika niedająca się powielić. Druga reguła – dostępność w zbiorach muzealnych bądź prywatnych. Ale najważniejsze kryterium stanowi gust arbitra.
Miałabym ochotę podroczyć się z Farthingiem, bowiem z jego typami zgadzam się w niewielkiej części. Gdyby choć konsekwentnie wybierał cuda mniej znane, a godne uwagi. Tymczasem to koniunkturalista. Wymieszał światowe hity i miernoty. Jego głównym zmartwieniem była poprawność polityczna. Na siłę wyciągnął reprezentantów krajów, które nigdy nie liczyły się na artystycznym polu, takich jak Armenia, Urugwaj, Ekwador, Libia, Izrael. Są nawet Aborygeni, jak wiadomo od tysięcy lat niezmienni w swej plastycznej koncepcji.
W tym kontekście umieszczenie w spisie kilku nazwisk polskich daje niewielką satysfakcję. Tym bardziej że wypadamy znacznie skromniej niż np. Skandynawowie, mniej więcej na poziomie Węgrów. Którego z naszych artystów spotkał zaszczyt zaliczenia do „1001”? Akademików – Orłowskiego, Matejkę, Brandta i Chełmońskiego.
Jest też Tamara Lempicka, scharakteryzowana jako piękna i kapryśna kobieta, lecz jakiego pochodzenia – autor nie raczył nadmienić. Załapała się obecna w polskich zbiorach Sofonisba Anguissola, malarka portrecistka włoskiego renesansu.
Jasne, że wśród tysiąca kompozycji znalazły się też prace mistrzowskie. Najwięcej pereł uzbierał Farthing z dawnych epok, do baroku. Ale od XVIII wieku przeważa banał; w XIX stuleciu króluje ciężkich lotów akademizm, współczesność zaś to zupełna obsuwa. W tej części zabrakło najwybitniejszych polskich twórców, choćby tak popularnych na świecie jak Tarasewicz czy Sasnal, a nawet znana szeroko Abakanowicz.