Ten typ malarstwa na kilkadziesiąt lat stracił popularność – teraz wraca na nie moda. Chodzi o sztukę XX-wieczną stylizowaną na dawne epoki, zwłaszcza na wczesny renesans. Realizm przedstawień idzie w parze z ich walorami dekoracyjnymi, psychologiczna prawda wizerunków – z chłodnym wyrafinowaniem kompozycji. Taka była twórczość Ludomira Slendzińskiego.
Najwybitniejszy przedstawiciel wileńskiego środowiska czasów międzywojnia rzadko używał płótna jako podobrazia. Najchętniej malował na desce, tekturze, gipsowej płytce. Twarde, nieelastyczne podłoże było mu niezbędne do złoceń, srebrzeń i rytów. Bo Ludomir Slendziński nie tylko malował iluzję przestrzeni, ale także imitował reliefami głębię. Fan włoskiego quattrocenta (sztuka XV wieku), starał się przywrócić współczesnemu malarstwu niegdysiejszą warsztatową perfekcję. Malował w konwencji neoklasycznej, kładąc nacisk na wycyzelowany rysunek i kompozycyjny ład. Często wzorem dawnych mistrzów za plecami modela/modelki umieszczał pejzaż.
Za młodu fascynowały go Włochy i tamtejsze zabytki. Z czasem górę wzięły sentymenty do rodzinnego miasta. Na starość, kiedy od dziesięcioleci był zakorzeniony w Krakowie, ideałem krajobrazu stały się dlań panoramy Wilna. Na podobiznach własnych bądź żony umieszczał widoki z tego raju utraconego. Ciekawie jest porównać konterfekty małżonki Ireny z dwóch epok: z połowy lat 20., a więc z czasów, kiedy triumfował styl art déco (w polskim wydaniu reprezentowany przez rytmistów, na Wileńszczyźnie – przez neoklasycystów), i z połowy lat 60., gdy królowało abstrakcyjne malarstwo gestu. Slendziński jakby nie zauważył upływu 40 lat! Ba, dla jego żony czas również się zatrzymał. Niemal nie zmieniła się zewnętrznie, a jak wolno mniemać na podstawie obrazu – także wewnętrznie.
Pan Ludomir sugeruje to ustawieniem modelki, niemal identycznym na obydwu obrazach. A także wyrazem inteligentnej twarzy, też niezmiennym. No i gładkością oblicza… Młoda (ciągle młoda!) kobieta o zdecydowanych rysach twarzy, wydatnym nosie i przenikliwym spojrzeniu niebieskich oczu stoi w takiej samej pozie – głowa skręcona w prawo, w lewej ręce książka, prawa dłoń na wysokości talii. Arystokratyczne dłonie o długich, zbyt nerwowych palcach nie potrafią cierpliwie pozować – na obu portretach zdają się w nieustannym ruchu. Głód wiedzy potwierdzają książki – atrybuty damy.
W obydwu przypadkach odziana jest z wysmakowaną elegancją – modnie, lecz z indywidualnym akcentem. W późnym wizerunku niezależność od powszechnej tendencji ubraniowej jest znacznie wyraźniejsza: w 1966 r. żadna młoda kobieta nie włożyłaby „babcinej” kombinacji – białej bluzki zwieńczonej czarną aksamitką i żakietu o męskim kroju. Na obrazie z 1925 r. pani Irena nosi kapelusz hełm, nieodzowny element ówczesnego damskiego stroju. Czterdzieści lat potem włożyła beret. Zauważmy: obydwa nakrycia głowy są czerwone, z charakterem. Oj, pani Slendzińska z pewnością nie należała do cichych, pokornych żoneczek!