Berlin Zachodni. Dworzec Zoo. Ulica Jebensstrase. Piękna dwupiętrowa kamienica z początków XX wieku. Muzeum Fotografii. Na parterze papierowy Helmut Newton naturalnych rozmiarów, w lekkiej koszuli w białe pieski z krótkimi rękawami i aparatem na szyi „czeka" na zwiedzających. Za nim... aparaty, statywy, ubrania, plakaty, wycinki z gazet, listy, zdjęcia, fragmenty filmów, rekwizyty z sesji zdjęciowych.
W głównej sali – samochód Helmut mobile, replika jego gabinetu z Monte Carlo, gablota z rzeczami, które go inspirowały. Jesteśmy w Helmut Newton Foundation. Trwa tu wielka wystawa „Helmut Newton Polaroids". Ponad 300 polaroidów wystawionych na pierwszym piętrze kamienicy, powiększonych, oprawionych i wybranych osobiście przez June Newton – wdowę po artyście i dyrektor fundacji.
Barbie z biura
Eva Herzigova w ciemnoczerwonym, mocno wyciętym kostiumie kąpielowym, ledwo zasłaniającym duże piersi, z fryzurą na mokrą włoszkę leży na boku, twarzą do aparatu, na rożowobiałym dmuchanym materacu. Podpiera się ręką, drugą obejmuje dmuchaną lalę blondynę w dwuczęściowym pomarańczowym bikini. Eva ma mocno pomalowane oczy i czerwone szpilki z ostrymi czubami zapinane nad kostką. Lalka ma ciemne klapeczki na obcasach. Obie mają czerwone usta. Za nimi zatoka i panorama Monte Carlo. To zdjęcie z sesji z 1997 roku dla tygodnika „Paris Match".
Zdjęcia polaroidem Helmut Newton zaczął robić w latach 70. Tani, prosty aparat. Nie trzeba przesiadywać w ciemni, oddawać filmu do studia. Pstryk i od razu gotowe zdjęcie. Czujesz zapach chemikaliów, słyszysz dźwięk wypadającej klatki, łapiesz za białą ramkę i zniecierpliwiony obserwujesz, jak powoli biały prostokąt nabiera kształtów i kolorów. Masz obraz – unikatowy, jedyny, bez negatywu. Ale dla Helmuta Newtona polaroidy były tym, czym szkic dla malarza. Robił je konsekwentnie przez 30 lat.