Żyjemy w czasach, gdy niemal jeden dzień wystarczy, by okrzyknąć kogoś jednostką wybitną, i równie szybko strącić z nawet najwyższego szczytu osoby, które całe życie pracowały na to, by się nań wspiąć. O ile na narodziny (kolejnej sezonowej) gwiazdy można kręcić nosem, o tyle beneficjenci cancel culture borykają się z nie lada problemami. Aktor niemal wykluczony z życia publicznego z wizytówką przemocowcą, dziennikarz z łatką osoby stosującej mobbing czy adwokat, któremu przypisuje się płacenie za cudzą pracę pasztetem (nieskromnie dodam, że mam tu siebie na myśli), jak na dłoni pokazują jedno: niekiedy wystarczy zarzut, zwykle zresztą nie w prawniczym tego słowa znaczeniu.