Gdy w poniedziałek po południu w Luksemburgu rozpoczynała się debata unijnych ministrów pracy o pracownikach delegowanych, na stole leżał projekt kompromisu, który Polska była gotowa zaakceptować dla dobra jedności w UE. Takie sygnały Warszawa zresztą wysyłała wcześniej.
Zapowiadała, że może ustąpić po to, by uzyskać więcej w pakiecie mobilności, który ma ustalić zasady pracy kierowców w transporcie międzynarodowym. Oraz po to, by pokazać gotowość do konstruktywnej dyskusji, tak potrzebną w czasach, gdy Warszawa ma pootwierane liczne fronty sporu z Brukselą.
Nasza gotowość zdała się jednak na nic, bo francuska delegacja przyjechała, by realizować nową politykę europejską prezydenta Emmanuela Macrona: zamiast metody konsensusu – maksymalistyczne forsowanie własnych interesów.
Układy zbiorowe dla wszystkich
Pracownik delegowany to osoba wysyłana przez pracodawcę do wykonania kontraktu w innym państwie UE. Płaci on składki społeczne w kraju pochodzenia i musi dostawać przynajmniej płacę minimalną na poziomie tej obowiązującej w kraju docelowym. To było decydujące dla konkurencyjności naszych pracowników na rynkach UE.
Nowa dyrektywa znacząco to zmienia. Po pierwsze, już nie płaca minimalna, ale tzw. wynagrodzenie minimalne, czyli minimalna płaca ustawowa powiększona o wszystkie składniki obowiązujące dla lokalnego pracownika wykonującego tę samą pracę.