Granice politycznego kompromisu

20 lat po upadku komunizmu powoli zanika nieprzekraczalna granica, która uniemożliwiała niektóre sojusze partyjne. Jak w tej sytuacji nie dopuścić do tego, by pragmatyzm polityczny przeistoczył się w cynizm? – rozważa publicysta „Rzeczpospolitej”

Aktualizacja: 07.08.2009 09:23 Publikacja: 07.08.2009 01:43

Bronisław Wildstein

Bronisław Wildstein

Foto: Fotorzepa, Bartosz Siedlik

[b]Skomentuj na [link=http://blog.rp.pl/wildstein/2009/08/07/granice-politycznego-kompromisu/" "target=_blank]blog.rp.pl/wildstein[/link][/b]

Porozumienie między PiS a SLD w sprawie TVP może się stać dobrym punktem wyjścia do analizy stanu polityki w Polsce. Wydawałoby się, że jest to sojusz najmniej prawdopodobny. PiS wielokrotnie deklarował, że z SLD w żadne układy nigdy wchodzić nie będzie. Dla polityków SLD i jego twardego, wyborczego jądra PiS uosabia wręcz polityczny koszmar. Nic dziwnego więc, że żadna z tych partii oficjalnie do sojuszu się nie przyznaje. Ot, nastąpiło porozumienie w KRRiT, które umożliwiło wybór rad nadzorczych mediów publicznych, te zaś wybiorą ich prezesów. Politycznych targów nie było.

SLD ma większe możliwości, by trzymać się tej wersji. Tomasz Borysiuk, członek Krajowej Rady, który – dogadując się z trojgiem nominowanych przez PiS kolegów – umożliwił wybór rad nadzorczych, został wysunięty przez Samoobronę. W rzeczywistości medialna reprezentacja partii Andrzeja Leppera składała się wyłącznie z postkomunistów. Po załamaniu się postkomunistycznego medialnego układu, który runął przy okazji afery Rywina, jego przedstawiciele bezzwłocznie zaciągnęli się do Samoobrony. Był to jednak tylko chwilowy alians.

Postkomunistyczny układ to zjawisko dużo szersze niż jego polityczna emanacja, jaką stanowi SLD. Jest to rozbudowana sieć wspólnych interesów, na którą nakłada się rodowodowo--ideowa wspólnota. Ten układ był niezwykle silny w mediach publicznych. Ostatnich kilka lat nadwerężyło jego pozycję. Pytanie, czy w nowej sytuacji nie zostanie ona odbudowana. Oczywiście nie będzie to nigdy pozycja równie znacząca jak za czasów prezesa Roberta Kwiatkowskiego. Również z powodu nieuniknionej redukcji znaczenia mediów publicznych, które wprawdzie nie muszą zostać zupełnie zmarginalizowane, jak planuje ekipa premiera Tuska, ale nie ma mowy, aby utrzymały choćby obecny poziom.

Nowym zjawiskiem w bitwie o media – czyli przede wszystkim o telewizję – jest pojawienie się gracza, jakim są stowarzyszenia twórcze, których list opublikowany w miniony poniedziałek świadczy, że postanowiły one zawalczyć o najwyższą stawkę. Jest to list potępiający partyjny skok na media, jaki, zdaniem jego sygnatariuszy, dokonany został przez powołanie – bez publicznych konsultacji – nowych rad nadzorczych. Tak naprawdę była to tylko kontynuacja, pewnie niechlubnej, praktyki III RP. Środowiska twórcze liczą jednak, że w sytuacji powszechnego rozczarowania niczym niezawoalowaną partyjną walką o media mogą przejąć w nich pakiet kontrolny.

Nie kwestionując dobrych intencji sygnatariuszy owego listu, warto pamiętać, że zwłaszcza część tych środowisk w dużej mierze uzależniona jest od tych mediów, a więc, że powierzenie im kontroli nad nimi wiązałoby się z kolejnym ryzykiem. A rządy korporacji, których w dużej mierze doświadczamy w Polsce w różnych kluczowych sferach życia społecznego, nie są dobrym rozwiązaniem.

Nie znaczy to, że głos tych środowisk nie mógłby mieć pozytywnego wpływu na sytuację mediów publicznych. Nie o mediach publicznych chciałbym jednak pisać, ale o granicach politycznego kompromisu w Polsce dzisiaj.

[srodtytul]Między pragmatyzmem a cynizmem[/srodtytul]

Kompromis jest nieodłącznie związany z demokratyczną polityką. Polityka taka kieruje się przecież zasadą racji podzielonych. Za każdym razem na nowo pojawiają się w niej pytania o granice kompromisu. Pytanie, jak nie dopuścić do tego, by pragmatyzm polityczny przeistoczył się w cynizm.

Nie ma w tej kwestii łatwych odpowiedzi. Kraje dojrzałej demokracji w Europie przyzwyczaiły nas do wszelkiego rodzaju politycznych kompromisów. Współrządzenie w Niemczech dwóch głównych politycznych rywali: CDU i SPD, nikogo już nie dziwi.

Jednocześnie istnieją partie wykluczane poza obszar uznanego życia politycznego, z którymi sojusz uznawany jest za kompromitujący. Obecnie dotyczy to ugrupowań z prawej strony politycznego spektrum, co jest skutkiem przewagi lewicy w europejskich środowiskach opiniotwórczych. Sytuacja ta stwarza specyficzne możliwości gry politycznej, którą w stanie czystym zademonstrował socjalistyczny prezydent Francji Francois Mitterrand.

W latach 80. jednorazowo doprowadził on do zmiany ordynacji wyborczej na proporcjonalną, co umożliwiło wejście do parlamentu Frontu Narodowego, ugrupowania Jean-Marie Le Pena. Głównym punktem programu tej partii było rozwiązanie problemu imigrantów, który Francuzom już mocno doskwierał, ale był pomijany milczeniem przez polityków uginających się pod presją poprawności.

Dzięki Mitterrandowi potencjalni wyborcy Frontu Narodowego uznali, że głosowanie na tę partię ma sens, i przez 20 lat partia Le Pena zbierała więcej niż 10 procent głosów Francuzów, których drażniła lękliwość innych (również prawicowych) ugrupowań w tej kwestii. A klasyczna prawica nigdy nie zdecydowała się na alians z ugrupowaniem, na którym ciążyło odium rasizmu. Musiała więc przegrywać z socjalistami, którzy nie mieli żadnych kłopotów, aby wchodzić w trwałe sojusze z promoskiewskimi komunistami. Plan Mitterranda przyniósł owoce.

Warto o tym przykładzie pamiętać, kiedy rozważamy dopuszczalność możliwych aliansów. Za obecny sojusz telewizyjny PiS piętnowany jest przecież przez osoby i środowiska, które SLD uznają za partię nie tylko wartościową, ale i trwale zasłużoną dla polskiej demokracji. Czy jednak PiS sam nie prowokował tej sytuacji, pryncypialnie grzmiąc przeciw wszelkim możliwym sojuszom z postkomunistami, a obecnie zgadzając się nań w bardzo ryzykownym układzie i za bardzo niepewne zyski?

A może dynamika rywalizacji między dwoma głównymi partiami: PO i PiS, zasadniczo zmieniła polski pejzaż polityczny i przybliżyła go do zachodnioeuropejskich standardów, tym samym przekreślając jego postkomunistyczną specyfikę?

[srodtytul]Co wolno w polityce[/srodtytul]

Grzech pierworodny III RP polegał na braku rozliczenia PRL. Przejawiało się to również w tym, że SLD, bezpośredni kontynuator PZPR, oficjalnie uznany został za normalną partię demokratyczną. Grzech ten miał wymiar moralny, który miał poważne konsekwencje polityczne, gdyż demonstrował ostentacyjnie, że w polityce wszystko wolno.

Można z nominacji obcej potęgi działać przeciw żywotnym interesom kraju, stosując terror, łamać niepodległościowe i demokratyczne aspiracje jego mieszkańców i nie tylko nie ponosić za to żadnej odpowiedzialności, ale też w majestacie prawa cieszyć się zdobytym w ten sposób łupem. Taka lekcja demoralizacji nie mogła się nie odcisnąć na postawach Polaków i nie naruszyć elementarnego ładu etycznego, który stanowi kapitał społeczny.

Brak rozliczenia wiązał się z cichą akceptacją nowych, postsolidarnościowych władz dla budowy postkomunistycznego, oligarchicznego układu. Układ ów wzmacniany był dominacją postkomunistycznych środowisk w rozmaitych kluczowych sferach życia społecznego, przede wszystkim w wymiarze sprawiedliwości i administracji państwa.

Oczywiście sygnujące ten stan rzeczy, wywodzące się z antykomunistycznej opozycji, elity zakładały odmienny scenariusz. Liczyły, że to one będą dominować w sojuszu z postkomunistami, sojuszu, który miał im służyć do przeciwstawienia się konkurentom z prawej strony opozycyjno-solidarnościowej rodziny.

To, jak bardzo rachuby te okazały się błędne, pokazuje historia Unii Demokratycznej (późniejszej Unii Wolności), która z jednej z głównych partii politycznych stała się po kolejnych przekształceniach azylem dla politycznych niedobitków, gotowych na dowolne układy, byle nie wypaść z polityki.

W latach 90. ów oligarchiczny układ narzucił Polsce status quo. Jeśli zdarzały się z niego wyłomy, takie jak rządy AWS, to dotyczyły one wyłącznie sfery politycznej. W konsekwencji sposób działania tej partii w dużej mierze kształtowany był przez praktyki III RP. Z jednej strony AWS próbował dokonać istotnych reform politycznych, z drugiej – usiłował zbudować własny polityczno-biznesowy układ. Skończyło się to na kilku aferach i wzmocnieniu układu istniejącego.

[srodtytul]Układ po przejściach[/srodtytul]

Rządy Leszka Millera były spełnieniem oligarchicznego modelu, w którym, zgodnie z logiką monopolu, rządząca grupa postanowiła podporządkować sobie bez reszty nawet sojuszników. To ta wojna domowa doprowadziła do ujawnienia afery Rywina, a w konsekwencji wstrząsu, jakim było publiczne odsłonięcie mechanizmu III RP.

Dwie partie, które wygrały wybory w 2005 roku, szły do nich pod hasłem budowy

IV RP, a więc radykalnej zmiany stosunków w Polsce. To w tym celu miały one zawrzeć koalicję rządową. Jakiekolwiek alianse którejkolwiek z nich z SLD wydawały się wręcz nie do pomyślenia. To postkomunistyczna partia była politycznym zwieńczeniem oligarchicznego układu i jego gwarantem. To ten układ miały rozmontować partie Kaczyńskiego i Tuska. W wypadku PiS dodatkowo jakiekolwiek możliwości sojuszu z SLD blokowała nierozliczona komunistyczna przeszłość Sojuszu.

Sytuację radykalnie zmieniła skala zwycięstwa potencjalnych koalicjantów. Okazało się, że politycznie nie jest opłacalne stworzenie rządowego aliansu, co z czasem musiałoby doprowadzić do wyłonienia się dla niego alternatywy. Optymalną strategią zarówno w wypadku PO, jak i PiS było wejście w polityczny spór, który pozwalał tym ugrupowaniom zająć całość sceny politycznej.

Niespodziewanie jednak spór ów przerodził się w zajadłą walkę polityczną, która, zwłaszcza w okresie wyborów dwa lata temu, przybrała charakter zimnej, kulturowo motywowanej wojny domowej. Oligarchiczny układ wraz ze swoimi medialnymi eksponentami, przerażony widmem utraty dominującej pozycji, rozpętał kampanię przeciwko PiS. PO przyłączyła się do niej. Związek między owym układem a PO ma charakter taktyczny, chociaż można odnieść wrażenie, że się utrwala.

Układ III RP zaakceptował PO w trakcie ostatnich wyborów jako anty-PiS. Czas jakiś próbował szukać bliższych sobie reprezentantów. Taki charakter miała próba odbudowy SLD przez ponowne wyeksponowanie Aleksandra Kwaśniewskiego. Okazało się jednak, że nie ma powrotu do porządków sprzed afery Rywina. Obecna próba reanimacji SD z Pawłem Piskorskim i Andrzejem Olechowskim jest raczej demonstracją wskazującą, że układ nie jest skazany na PO, niż projektem realnej alternatywy.

[srodtytul]Coraz bliżej Europy[/srodtytul]

Układ III RP po wstrząsie afery Rywina i rozejściu się z SLD zmienił dość znacznie swój charakter. Wprawdzie nigdy nie było w nim sformalizowanego centrum decyzyjnego, ale do afery Rywina koncentrował się on wokół prezydenta Kwaśniewskiego i kilku liderów SLD, zwłaszcza premiera Millera. Klęska polityczna i rozejście się z SLD spowodowało, że jest on dziś bardziej spluralizowany.

Wojna z PiS pozwoliła mu bardzo mocno ukształtować swoją kulturową tożsamość. Powoduje to, że obok koalicji wielkich interesów stanowi on w miarę zdefiniowaną lewicowo-liberalną wspólnotę ideologiczną. Z tego powodu przyciąga kolejne grupy i środowiska.

Czy więc kategoria “wielkiego układu” ma dalej nośność poznawczą? Przecież stan rzeczy w naszym kraju zaczyna coraz bardziej przypominać Europę Zachodnią z dominującym w niej lewicowo-liberalnym paradygmatem wspieranym przez wielkie grupy interesów.

Można jednak uznać, że rządząca w środowiskach opiniotwórczych i biznesie w Polsce struktura jest jeszcze na tyle homogeniczna i zakorzeniona w PRL – jeśli chodzi o decydentów – iż pojęcie układu III RP pozostaje użyteczne i wyjaśnia wiele zjawisk. Można również przyjąć, że także w UE umacnia się struktura oligarchiczna.

Czy jednak upodobnienie Polski do krajów tradycyjnej demokracji nie ma charakteru wyłącznie powierzchownego, zwłaszcza jeśli wskażemy problem z ideowym zdefiniowaniem dwóch tworzących dzisiaj polską scenę polityczną partii – zwłaszcza PO? Tylko że również w Europie tradycyjne ugrupowania polityczne (zwłaszcza lewicowe) w dużej mierze utraciły swoją tożsamość i coraz bardziej definiują się przez wybory kulturowe.

Ten stan rzeczy również w Polsce, 20 lat po upadku komunizmu, powoduje, że powoli zanika nieprzekraczalna granica, która jeszcze niedawno uniemożliwiała określone układy partyjne. Pryncypialność w tej mierze miałaby charakter samobójczy dla rygorystycznie przestrzegającego jej ugrupowania. Wraz z podziałem sceny politycznej między PO i PiS polska polityka zatraciła główną postkomunistyczną charakterystykę. Szkoda, że nie stało się tak również w innych dziedzinach.

W żadnym razie jednak nie powinno to oznaczać, że pryncypialność powinna w ogóle wyparować z polskiej polityki.

[b]Skomentuj na [link=http://blog.rp.pl/wildstein/2009/08/07/granice-politycznego-kompromisu/" "target=_blank]blog.rp.pl/wildstein[/link][/b]

Porozumienie między PiS a SLD w sprawie TVP może się stać dobrym punktem wyjścia do analizy stanu polityki w Polsce. Wydawałoby się, że jest to sojusz najmniej prawdopodobny. PiS wielokrotnie deklarował, że z SLD w żadne układy nigdy wchodzić nie będzie. Dla polityków SLD i jego twardego, wyborczego jądra PiS uosabia wręcz polityczny koszmar. Nic dziwnego więc, że żadna z tych partii oficjalnie do sojuszu się nie przyznaje. Ot, nastąpiło porozumienie w KRRiT, które umożliwiło wybór rad nadzorczych mediów publicznych, te zaś wybiorą ich prezesów. Politycznych targów nie było.

Pozostało 94% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości