Ponieważ Centralna Komisja Wyborcza uznała, że chorzy mogą głosować w domu bez przedstawienia jakichkolwiek zaświadczeń, „Żelazna Julia” stwierdziła, iż dla Partii Regionów Wiktora Janukowycza – czołowego kandydata na prezydenta – będzie to okazja dla masowych fałszerstw. Czy rzeczywiście?
Pięć lat temu urząd prezydenta i rząd Ukrainy były w rękach jednej opcji. Prezydent Leonid Kuczma i premier Wiktor Janukowycz użyli wszelkich środków, by wygrał ten ostatni. A tradycje fałszowania wyborów są tu tak długie, jak cała historia niepodległej Ukrainy.
Na wielką skalę stosowano w przeszłości dwie metody: „dodawania wyborców” i „dosypywania głosów”. Poprzez sztuczne zwiększanie liczby wyborców zmniejszał się odsetek głosów oddawanych na wszystkich kandydatów. Dodanie głosów jednemu z nich zasadniczo poprawiało jego sytuację.
Wszystko to działo się na wyższych szczeblach, na niższych bowiem kupowanie głosów przydawało się głównie podczas wyborów parlamentarnych czy lokalnych. Także teraz pozarządowy Komitet Wyborców Ukrainy ujawnił: jeden głos ma kosztować 100–300 hrywien (40–120 złotych). Wyborca będzie musiał sfotografować kartę do głosowania telefonem komórkowym. Ale to oznacza, że milion głosów może kosztować co najmniej 300 milionów hrywien, a ponadto tak wielka operacja nie mogłaby pozostać niezauważona.
Co więcej, obecnie prezydent Wiktor Juszczenko i premier Julia Tymoszenko nie tylko nie współpracują, ale i sobie przeszkadzają, jak tylko mogą; Wiktor Janukowycz może oddziaływać w Donbasie, ale nie w całym kraju. Jeśli więc dojdzie do fałszerstw, to na korzyść co najmniej kilku kandydatów. Paradoksalnie więc, szanse pozostaną wyrównane.