Fotografia pokazuje, jak amerykański prezydent z uwagą wsłuchuje się w słowa rosyjskiego tłumacza, ma minę lekko zaskoczoną, ale to najwyraźniej zaskoczenie pozytywne. Naprzeciw siedzi Putin, jego wyraz twarzy jest bardziej skupiony, konkretny. Widać, że to ten, który właśnie wyszedł z inicjatywą, coś proponuje. To już nie są dwaj przeciwnicy, jak to było jeszcze na wrześniowym szczycie ONZ w Nowym Jorku, ale partnerzy, z których jeden chce rozwiązać fundamentalny problem, a druga mu w tym pomóc.
Chodzi rzecz jasna o Syrię. Państwo Islamskie uderzyło z taką siłą w Paryżu, że walka z nim natychmiast stała się dla Francji i całego Zachodu priorytetem. Tym bardziej że już od lata islamiści uruchomili bezprecedensową falę uchodźców do Europy.
Tyle że w przeciwieństwie do Ameryki po zamachach z 11 września nikt w Europie nie wykona „brudnej roboty", lądując w Syrii. Nie są też na to gotowi Amerykanie. Tym ma się zająć Putin. I dlatego nagle z wroga stał się partnerem.
Kreml nie zrobi tego jednak za darmo. Oczekuje podwójnej zapłaty. Z jednej strony chce porzucenia przez Zachód polityki izolowania Rosji i sankcji narzuconych przez Unię Europejską. Z drugiej zaś wolnej ręki, a przynajmniej większej swobody, w rozprawieniu się z Ukrainą.
W obu przypadkach odpowiedź Zachodu będzie najpewniej pozytywna, bo to i tak znacznie mniejsza cena niż ta, którą zapłacili Amerykanie w Iraku i Afganistanie.