Referendum jest instytucją demokracji bezpośredniej w ramach systemu demokracji przedstawicielskiej, jest więc bardziej demokratyczne niż jej standardowe procedury. Jednocześnie referendum jest instytucją bardzo nie lubianą przez demokratyczne i centrowe elity krajów europejskich właśnie dlatego, że oddaje głos zwykłym ludziom, którzy nie zawsze, a może przeważnie, nie zgadzają się w kluczowych kwestiach z tymi europejskimi elitami. 

Kwestia uchodźców jest tym gorącym tematem, który w ostatnich miesiącach najbardziej rozpala debatę publiczną i ukazuje różnice ideologiczne, które dzielą zwyczajnych europejczyków od ich elit politycznych i intelektualnych, dzielą także Unię na nową i starą. To, że Orban zdecydował się nareferendum w sprawie uchodźców, zupełnie nie dziwi – w ten sposób będzie dysponował silnym mandatem, który pozwoli mu nie tylko prowadzić samodzielną politykę, ale również twierdzić, że to nie jego widzimisię jako populistycznego oszołoma, jakim widzi go Zachód, ale wyrażona w referendum wola narodu węgierskiego. Komisji Europejskiej to się oczywiście nie podoba. Komu jednak ma się podobać rząd Węgier: komisji czy wyborcom?

U nas – zgodnie z ostatnimi światowymi trendami – instytucje demokracji bezpośredniej także bardziej podobają się ugrupowaniom prawicowym. To, co się jednak wszystkim nie podoba, to względnie wysokie koszty ponoszone przez państwo przy stosunkowo niskiej frekwencji. Taki zarzut jest jednak chybiony. Wysokie koszty referendów nie wynikają z samej ich natury, tylko z archaicznych rozwiązań prawnych. Referenda jak i zwyczajne wybory mogłyby odbywać się przez Internet bez konieczności mobilizowania takich zasobów ludzkich i finansowych jak do tej pory. Jedyne, o co by należało zadbać, to walka z wykluczeniem cyfrowym. Wtedy suweren mógłby wypowiadać się często i w każdej istotnej sprawie.