Z perspektywy obu walczących ze sobą w Polsce plemion teza ta może się wydać niedorzeczna, pewnie nawet obrazoburcza, ale już dla tych, którzy się do żadnej z tych grup nie zaliczają, najbliższe wybory odbędą się w Polsce o nic. Ich stawka będzie niezwykle wysoka dla wszystkich beneficjentów rządów PiS, nie mniejsza dla dyszących żądzą zemsty i ustalenia nowych reguł podziału łupów kadr opozycji, ale w całym tym tumulcie brakuje jednego, legitymizującego ład, który się po nich wyłoni, czynnika. Jaki by nie był ich wynik, nie przyniesie on ze sobą powiewu nadziei, co najwyżej ulgę dla którejś ze stron.

Było tak już zresztą w 2019 r., za drugim z kolei zwycięstwem partii Jarosława Kaczyńskiego nie stała żadna silniejsza emocja poza pragnieniem stabilizacji. Ale od tamtej pory warunki radykalnie się zmieniły. Po latach naznaczonych covidem, wojną, inflacją i generalnym poczuciem zagrożenia nie objawiła się żadna partia ani nawet większa siła społeczna, która niosłaby obietnicę zmiany. Również żadna z głównych sił nie jest w stanie wymyślić takiej opowieści na swój temat, która tchnęłaby nadzieję w serca jej wyborców. Czegoś na wzór „polityki miłości” Platformy albo „dobrej zmiany” PiS. System nie wytworzył żadnych przeciwciał, które chociaż podjęłyby walkę z trawiącą go chorobą. Serwuje tylko coraz bardziej odurzające dawki leków przeciwbólowych w postaci propagandy uprawianej przez obie strony. Jedyną w miarę na serio obietnicą systemowej zmiany był przez ten czas ruch Szymona Hołowni – co jest najlepszym obrazem stanu, w jakim się znajdujemy.

Z jednej strony wpłynął na to na pewno spór rządu z Unią Europejską, nieuchronnie ujawniająca się w trakcie jego trwania skala kurczenia się suwerenności państw narodowych i płynący z niej dla postronnych obserwatorów wniosek, że nie ma większego znaczenia, kto stworzy rząd w Warszawie, skoro kluczowe decyzje i tak zapadną w Brukseli. Z drugiej, jest to objaw generalnego kryzysu, jaki przechodzi demokracja liberalna. System, który sukcesywnie traci na żywotności, zdolności do generowania nowych sił, ruchów sprzeciwu wobec samego siebie. Które nie tyle będzie zwalczać (posługując się przy tym chochołem niebezpiecznego populisty), ile włączać je w porządek swoich instytucji.