Bogdan Góralczyk: Upadek Sri Lanki, czyli jak zostać bankrutem

Na Sri Lance mamy obecnie do czynienia z prawdziwie niebywałą sytuacją, że praktycznie nikt nie chce objąć rządów – pisze politolog z UW.

Publikacja: 15.07.2022 03:00

Bogdan Góralczyk: Upadek Sri Lanki, czyli jak zostać bankrutem

Foto: AFP

Azja przez dekady targana była krwawymi konfliktami: wojna koreańska, potem wietnamska i w Indochinach, stały bój partyzantek na terenie Birmy/Mjanmy, niepokoje o podłożu etnicznym i religijnym na południu Filipin i Tajlandii czy kolejne wojny Indii z Pakistanem. Przez ćwierć wieku (1983–2009) stały bój z Tamilskimi Tygrysami toczyły też władze Sri Lanki z siedzibą w Kotte (Sri Dżajwardanapura), bardziej znanej jako Kolombo. W walkach syngaleskiej większości z etnicznymi Tamilami zginęło dziesiątki tysięcy osób, a w 1993 r. nawet ówczesny prezydent państwa.

I oto 9 lipca tego roku zdjęcia z tego kraju znowu obiegły cały świat. Widzieliśmy, jak sfrustrowane i wściekłe tłumy demonstrantów zajęły siedzibę prezydenta, a willę premiera spaliły, przy okazji kąpiąc się w towarzyszącym jej basenie. Obaj ci politycy zdążyli z pomocą armii uciec przed zemstą rozwścieczonej ciżby. Prezydent Gotabaya Rajapaksa udał się na Malediwy. Premier Ranil Wickremesinghe chwilowo objął funkcję głowy państwa (nowa ma być wybrana w ciągu 30 dni), choć rozwiązał rząd. Jest tylko jedno określenie obecnego stanu: kompletnie nieprzewidywalny chaos.

Jak brat z bratem

Jak do tego doszło i o co chodzi? Nie jest to oczywiście rezultat poprzedniej wojny z Tamilami, z którymi rozejm podpisano dawno temu, bowiem 17 maja 2009 r. Jednakże podłoże etniczne sporów i konfliktów w kraju pozostało, podobnie jak to o charakterze religijnym, między buddystami a wyznawcami islamu. Jednakże prawdziwy powód tego, co się ostatnio w kraju stało i dzieje, ma inne oblicze – to kryzys elit władzy, które swą nieodpowiedzialnością wpędziły państwo w zapaść finansową i gospodarczą.

Już od marca napływały ze Sri Lanki informacje, iż brakuje paliwa, a potem towarów w sklepach i leków w aptekach. A przy tym rośnie inflacja, która przekroczyła już próg 40 proc., a w przypadku żywności sięga 60 proc. Począwszy od kwietnia i maja, widzieliśmy rosnące kolejki po paliwo, a potem żywność, zamykane szkoły, a nawet zakłady pracy i urzędy, a władze apelowały, aby ci, co nie muszą dojeżdżać, pozostawali w domu, kontynuując pracę zdalnie.

Do tego dochodziła, znana już wcześniej, niemożność spłacenia przyjętych długów, co w przypadku Chin doprowadziło do – głośnego – przejęcia na przełomie lat 2019 i 2020 morskiego portu Hambantota w zamian za niespłacone długi przejętego w dzierżawę na 99 lat. Ten akt wprawił w konsternację elity indyjskie obawiające się nadmiernych wpływów Chin na obszarze ich bezpośredniego oddziaływania, czyli na Oceanie Indyjskim.

Czytaj więcej

Sri Lanka ogłasza stan wyjątkowy. Prezydent ucieka z kraju

Wszystko to razem sprawiło, iż premier Wickremesinghe na tydzień przed buntem tłumów przyznał otwarcie, iż państwo „znajduje się w najgorszym kryzysie finansowym od dziesięcioleci”, a potem dodał bez zbytnich ceregieli: „kraj jest bankrutem”. Taka wypowiedź pociągnęła za sobą konieczność zaostrzenia, wprowadzanej częściowo już od 1 kwietnia, godziny policyjnej. Nadzwyczajne przepisy były tak restrykcyjne, a działania policji tak brutalne, że do demonstracji w kraju, głównie młodzieży, dołączyły nawet rozległe środowiska lankijskiej diaspory. Kiedy w końcu pod naciskiem opinii publicznej i opozycji przepisy wyjątkowe zdjęto – tłumy ruszyły, ze znanym skutkiem.

W ten sposób obalono rządzący klan Rajapaksów, a konkretnie dwóch braci. Starszy z nich, Mahinda (ur. 1945), objął rządy w 2005 r. i już w następnym postawił na czele resortu obrony swego brata Gotabayę (ur. 1949), emerytowanego podpułkownika. Ten duet doprowadził do zakończenia konfliktu z Tamilskimi Tygrysami, a obaj bracia dzięki temu sukcesowi politycznie kwitli.

Po wojnie z Tamilami Gotabaya opuścił wojsko i zajął, jakże intratny, fotel ministra urbanizacji i rozwoju, gdzie kontrolował poważne kontrakty i zamówienia. Mahinda natomiast pozostał u władzy aż do roku 2015.

Cena populizmu

Potem braci odsunięto, ale nie na długo. W 2019 r. seria ataków terrorystycznych o podłożu islamistycznym sprawiała, że stworzona przez Gotabayę partia o silnie buddyjskich i nacjonalistycznych, a gospodarczo mocno populistycznych poglądach szybko przejęła władzę. W listopadzie tego roku Gotabaya został prezydentem, a Mahinda ponownie premierem.

Przy początkowym entuzjazmie tłumów przyjęto cały pakiet mocno dyskusyjnych i gospodarczo oraz finansowo wątpliwych rozwiązań, od obniżenia podatków począwszy, po zatrudnienie aż 100 tys. urzędników niższego szczebla (oczywiście, zwolenników rządzącej partii, by miała większy elektorat) bez względu na ich wykształcenie czy doświadczenie. Wszelkich przeciwników politycznych definiowano jako „terrorystów”. Obiecywano, a gdzie można dawano swoim, na niekorzyść „tych spoza naszego rządzącego obozu”.

Scena polityczna błyskawicznie ponownie się spolaryzowała, a równocześnie rozwarstwiła dochodowo, bowiem zwolennicy rządzącego obozu o nazwie Sri Lanka Podujana Peramuna (SLPP), czyli Frontu Politycznego Sri Lanki (wcześniej zwanego Narodowym), byli wszędzie mocno faworyzowani. Następowało gwałtowne uwłaszczenie nomenklatury obozu rządzącego. Problemem była też otwarta korupcja oraz nepotyzm, począwszy od klanu Rajapaksów i osób z nimi spowinowaconych. Dowodziły tego m.in. głośne „Pandora Papers” i przypadki Nirupamy Rajapaksy oraz kuzynki rządzących braci, Jaliyi Chitran, której sądownie udowodniono zawłaszczenie sumy 332 tys. dol., a szczególnie trzeciego, najmłodszego z braci (ur. 1951) Basila Rajapaksy, który zyskał nawet – znany powszechnie – przydomek „10 procent”, bo tyle osobiście pobierał od każdej zawartej transakcji.

Na to wszystko nałożyła się pandemia Covid-19, na którą odpowiadano drastycznymi, lokalnymi lockdownami. Te natomiast zahamowały jedno z największych źródeł dochodowych państwa, czyli przemysł turystyczny, który do wybuchu pandemii dawał 12–14 proc. PKB i był trzecim najważniejszym źródłem dochodów, obok przekazów płynących od robotników zatrudnionych poza granicami kraju (głównie w Indiach, chociaż też na Bliskim Wschodzie i w krajach Azji Południowo-Wschodniej) oraz wytworów przemysłu tekstylnego.

Konsekwencje pandemii i długotrwałych kwarantann to jedno, a skutki nie do końca przemyślanych decyzji, coraz częściej podejmowanych pod naciskiem okoliczności to drugie. Kluczowa zdaje się być ta, gdy gabinet ogłosił rezygnację z zakupów i produkcji nawozów sztucznych oraz środków ochrony roślin, co natychmiast podminowało kolejny najważniejszy, po tekstyliach, sektor w państwie, czyli produkcję rolną, z którą w ten czy inny sposób związane jest ok. 70 proc ludności. Już od marca tego roku coraz częściej w sklepach brakowało żywności, co oczywiście szybko podnosiło poziom społecznej frustracji i niezadowolenia.

Wielka niewiadoma

Prostej ucieczki jednak nie było, bowiem skarbiec państwa świecił pustkami. Rezerwy walutowe u progu tego roku nie przekraczały 1 mld dol., podczas gdy na samą spłatę rat za długi poprzednio zaciągnięte potrzeba 7 mld dol. Ponowne zawracanie się o pożyczki do Chin wykluczono, mając na uwadze przykre doświadczenie z portem Hambantota. W efekcie teraz transze pomocowe uruchomiono jedynie z Indiami, skąd w postaci doraźnej pomocy napłynęło już w tym roku, jak się szacuje, ok. 3,5 mld dol. Są to jednak jedynie działania doraźne, bowiem dług publiczny państwa już na początku ubiegłego roku przekroczył 100 proc. PKB. Tymczasem potrzeby były i są ogromne, a na dodatek stale się nawarstwiały.

O dramatycznym stanie świadczył dylemat, przed jakim wiosną tego roku stanął gabinet: albo wykorzysta resztki rezerw do spłaty wierzycieli, albo przeznaczy je na sprowadzanie potrzebnej żywności i leków zza granicy. Oczywiście, wybrał to drugie, a Ministerstwo Finansów ogłosiło: „Podjęliśmy to działanie jako rozwiązanie nadzwyczajne, po które sięgnęliśmy w ostateczności, by zapobiec dalszemu pogarszaniu się pozycji finansowej naszej republiki”. W ślad za tym zaproponowano wierzycielom spłaty w rupiach lankijskich lub oddanie zobowiązań w przyszłości, z odpowiednio wysokimi odsetkami.

Jak, kiedy i za co będzie to wszystko spłacane, do końca nie wiadomo. Natomiast toczone już od wielu miesięcy negocjacje z Międzynarodowym Funduszem Walutowym (MFW) nad restrukturyzacją długu państwa grzęzną co chwila, bowiem nie wiadomo, co przyniesie każdy kolejny dzień. Brakuje jakiejkolwiek stabilności i przewidywalności. Być może rozwiązaniem będzie, o czym się coraz głośniej mówi, specjalne konsorcjum złożone z reprezentacji sektorów finansowych Indii, Japonii i Chin. Tego chcą władze w Kotte, ale czy te trzy państwa zechcą grać w jednej drużynie?

To wyjaśnia, czemu na Sri Lance mamy obecnie do czynienia z prawdziwie niebywałą sytuacją, że praktycznie nikt nie chce objąć rządów. Każdy boi się niebotycznych, bezprecedensowych wyzwań oraz odpowiedzialności. Nawet podsuwany przez niektórych jako optymalne rozwiązanie gabinet „jedności narodowej”, tzn. wszystkich ugrupowań zasiadających w parlamencie, nie gwarantuje powrotu do normalności, bowiem z natury rzeczy byłby różnobarwny, no i reprezentujący odmienne interesy.

Srogi rachunek

Tym samym na rozwiązanie czysto wewnętrzne chyba nawet trudno liczyć, mimo że klan Rajapaksów został odsunięty. Mahinda stracił fotel premiera już w maju, a teraz wszyscy trzej uciekli za granicę. Prezydent Gotabaya udał się na Malediwy (ale mówi się docelowo o Singapurze), natomiast Basil – w kierunku USA. Nowy premier (teraz po ucieczce głowy państwa chwilowo prezydent) Ranil Wickremesinghe, który miał przynieść stabilizację i poprawę, nie był w stanie tego zrobić. Albowiem, obok wielu innych bolączek, na czele wyzwań stojących przed władzami jest nawet niedożywienie, w tym wśród dzieci (specjalną dotację UNICEF w wysokości 25 mln dol. trudno uznać za wystarczającą).

Czy Sri Lanka tym samym stanie się kolejnym frontem, coraz bardziej widocznego obecnie starcia mocarstw? Poniekąd już jest, bowiem Chiny od dawna tutaj wkraczały, a w obawie przed nimi, mając na uwadze własne interesy, wyspą mocniej zainteresowały się Indie. Te ostatnie – jak widzimy – bezpośrednio dostarczają teraz doraźnej pomocy, zapewne nie z powodów czysto humanitarnych czy nadmiernej łaskawości.

Zachodu na terenie Sri Lanki, poza MFW, za bardzo nie widać. Mamy inne problemy i wyzwania, jak wojna w Ukrainie czy napięcia w regionie Pacyfiku. W ten sposób Sri Lanka, o ile już, to pozostanie raczej w gestii zainteresowania ugrupowań takich jak BRICS, a na pewno stolic największych wschodzących rynków, począwszy od New Delhi i Pekinu. Ani Zachód, ani Japonia czy Australia nie pchają się tam. Pekin natomiast też niechętnie wchodzi na obszary zdestabilizowane czy niepewne. Tymczasem sytuacja na obecnym terenie Sri Lanki, choć tak trudna i nieprzewidywalna, daje też – co widać jak na dłoni – szanse innym, większym graczom. Kto ją tak naprawdę wykorzysta – i za jaką cenę, gdy lokalne elity kompletnie się skompromitowały?

Przykład Sri Lanki, choć niby odległy, to spektakularny przypadek do scenariusza pod nazwą „Jak zostać bankrutem”. To zarazem przejrzysty dowód tego, czym grozi brak wyobraźni, dalekowzroczności, nieodpowiedzialności w korzystaniu z zasobów (materialnych i ludzkich) oraz wykorzystywania nacjonalizmu i populizmu jako podstaw swego programu politycznego i przede wszystkim gospodarczego. Jak na dłoni widać, że twardych wymogów rynku i kalkulacji ekonomicznej nie da się zastąpić hasłami i sloganami. Wcześniej czy później wystawiony zostanie rachunek. Rozczarowany lud już władzom lankijskim taki wystawił. Problem w tym, że chyba dosłownie nikt nie wie, co będzie dalej.

Autor jest politologiem i sinologiem, profesorem w Centrum Europejskim UW

Publicystyka
Jacek Czaputowicz: Nie łammy nuklearnego tabu
Publicystyka
Maciej Wierzyński: Jan Karski - człowiek, który nie uprawiał politycznego cwaniactwa
Publicystyka
Paweł Łepkowski: Broń jądrowa w Polsce? Reakcja Kremla wskazuje, że to dobry pomysł
Publicystyka
Jakub Wojakowicz: Spotify chciał wykazać, jak dużo płaci polskim twórcom. Osiągnął efekt przeciwny
Publicystyka
Tomasz Krzyżak: Potrzeba nieustannej debaty nad samorządem