Adam Michnik, potępiając w rosyjskim tabloidzie tych Polaków, którzy nie podzielają jego sielankowej wizji posmoleńskiego pojednania narodów, używa określeń: "ludzie z zoo", "idioci", "swołocz" etc. Janusz Głowacki kpi z pytań o przyczyny katastrofy, oznajmiając, że "Smoleńsk to wielka groteska", a inny literat z tego samego kręgu szydzi, iż kupionego na swe ranczo czarnego barana nazwie Smoleńsk. Andrzej Wajda z licznymi pomniejszymi autorytetami, niczym tknięty olśnieniem, rzucił się zapewniać, że Katyń wcale nie był ludobójstwem (kto wie, czy jeszcze w ogóle był zbrodnią?). W ogóle wszystko to wina Zuzanny Kurtyki podważającej sojusze wiertarką i faszystów, którzy godzą w demokrację, nielegalnie kładąc na ulicy tulipany.
Standardy salonu podnosi jak zwykle Stefan Niesiołowski, który za ujawnienie przez generała Petelickiego haniebnego esemesa do członków PO demaskuje go jako tajnego współpracownika służb. I, co ciekawe, salony, które do dziś przeżywają oburzenie żartem Jarosława Kaczyńskiego, że delegacja PO podczas obchodów stanęła tam, gdzie w czasie strajku stało ZOMO, w powyższych zachowaniach nic oburzającego nie widzą. Nawet "dzika lustracja" – wydawałoby się, dla michnikowszczyzny największa zbrodnia – nie oburza, gdy czyniona jest ze słusznych pozycji.
Rozumiem, że eksperyment z tupolewem niweczący od roku uparcie propagowaną "oczywistość" winy pilotów i nacisków, "kilka tysięcy osób" przed pałacem i bezradność politycznych idoli sprawiają, iż michnikowszczyzna nerwy ma w strzępach. Nie zdziwmy się więc, jeśli w przypływie ostatecznej desperacji sięgnie po "ultima ratio" i zdemaskuje Kaczyńskiego jako...