Debata o kondycji polskich uniwersytetów – szczególnie ich prorynkowej orientacji – wchodzi w fazę chaosu, gdzie argumenty z różnych poziomów zaczynają się ze sobą mieszać. Dyskusję podsycił tekst prezesa PZU w „Gazecie Wyborczej", a ostatnio wykład prof. Ewy Nawrockiej nawołujący do rewolty w świecie akademickim. Problem polega na tym, że wiele różnych wątków próbuje się mieszać, a niektóre pomysły ożywiania uczelni to gaszenie ognia oliwą.
Motor przesiębiorczości
W pierwszej kolejności nieporozumienia wywołuje znaczenie „przedsiębiorczości akademickiej", traktowanej bardzo powierzchownie, głównie w odniesieniu do atrakcyjności procesu kształcenia. Tymczasem jej istotą nie jest „urynkowienie" programów studiów, lecz kapitalizacja wyników badań naukowych oraz procesów badawczych. Kapitalizacja odbywa się np. poprzez patentowanie wynalazków, czy tworzenie przedsiębiorstw zakładanych przez akademików z udziałem uczelni, które podejmują się dalszego wprowadzania wyników badań na rynek. W takim układzie motorem przedsiębiorczości akademickiej nie będzie dydaktyka, lecz innowacyjne procesy badawcze, które dopiero generują nowatorskie programy studiów. Porządek ten łatwo wyjaśnić: tylko oryginalni i zaangażowani w prace badacze uczeni mogą poprowadzić interesujące kształcenie swoich podopiecznych. Tak jest w naukach technicznych i ścisłych, ale tak będzie także w humanistyce. Właśnie dlatego w debacie o przedsiębiorczości akademickiej powinni brać udział dziekani, których wydziały prowadzą innowacyjne badania, nie zaś rektorzy maleńkich „uczelenek", które skupiają się jedynie na nauczaniu. Tymczasem w debacie dominują wypowiedzi przedstawicieli małych szkół, natomiast głos szefów istotnych dla polskiej nauki instytucji pozostaje niesłyszalny. Wbrew gazetowym opiniom w kształceniu odnosimy również sukcesy, można podać przykład międzynarodowych studiów medycznych, na które przyjmuje się rok rocznie dziesiątki chętnych pochodzących w znacznej mierze z zachodniej Europy. Praktykują potem jako lekarze w swoich krajach, gdyby byli źle uczeni, nie znaleźliby tam pracy. Kolejnym adresatem debaty powinni być szefowie trzech instytucji, które od kilku lat zmieniają politykę finansowania rodzimych badań: Narodowego Centrum Nauki, Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, oraz Fundacji Nauki Polskiej. Instytucje te współtworzą nową politykę badawczą i realnie wpływają na obraz akademickiej Polski, dzięki nim nasze programy badawcze z powodzeniem rozwijają się w kierunku międzynarodowych standardów.
Niestety, w debacie pomija się wiele istotnych wątków. Głównym problemem polskiej przedsiębiorczości akademickiej jest brak przejścia z poziomu badań do poziomu aplikacji, jak i zbyt mała aktywność w poszukiwaniu partnerów spoza świata akademickiego, nie zaś „nierynkowe" kierunki studiów, które za wszystko się obwinia. Przedsiębiorczość akademicka nie zależy jedynie od uczelni. Jeśli prezesi firm utyskują na zbyt małą aktywność przedsiębiorczą uczelni i jej absolwentów, to powinni wziąć pod uwagę, że w dużej mierze zależy ona od jakości samego biznesu. W tej materii interesujące badania opublikowali w European Planning Studies Gal i Ptacek, którzy badali innowacyjność uczelni w terenach przygranicznych Węgier i Czech. Z ich badań wynika, że to poziom regionalnej innowacyjności warunkuje rozwój przedsiębiorczości akademickiej. Innymi słowy, w regionach słabych ekonomicznie szanse na powstanie silnej badawczo i przedsiębiorczej uczelni są małe.
Drenujmy mózgi
Generalnie problemy z bezrobociem absolwentów wpierw wynikają ze słabego rynku pracy, potem zaś z poziomu ich wykształcenia. Oczywiście lepsze wykształcenie zwiększa szansę na lepszą karierę, a te można uzyskać w znaczących uczelniach. Dochodzimy tutaj do kluczowej sprawy, możliwości finansowych, tak uczelni, jak i studentów. Niestety, wbrew temu o czym pisze prezes PZU, wiedza nie jest dzisiaj powszechnie dostępnym towarem – kandydaci na studia doskonale wiedzą, że za lepszymi uczelniami stoi dostęp do wiedzy o lepszej jakości, stąd też po indeksy na najlepsze kierunki ustawiają się kolejki kandydatów. Dostęp do najlepszej edukacji zawsze był i będzie ograniczony – także na Zachodzie. I choć o wejściu do ligi bluszczowej nie stanowi tylko zasobność portfela, to jednak jest to czynnik bardzo ważny. Nie jest prawdą, że młodzi ludzie po polskich liceach mogliby podjąć się studiów na Oxfordzie czy Harvardzie, pomimo że byliby do tego świetnie przygotowani: większości po prostu na to nie stać. Nie trzeba być finansistą, aby wiedzieć, jakimi możliwościami portfela dysponuje średni Polak, który ledwie może sfinansować kształcenie dzieci w kraju. To właśnie finanse, a nie patriotyzm, są przeszkodą w edukacyjnej migracji. Jednak strach przed migracją edukacyjną jest anachronizmem. Wątek ten wiąże się z kwestią dopływu młodych talentów do naszych uczelni zza granicy. W polskiej polityce szkolnictwa wyższego zamiast utyskiwać powinniśmy budować programy „drenażu mózgów". Nic nie stoi na przeszkodzie, aby otworzyć się na kraje dawnego bloku radzieckiego, Turcji i Afryki, dla których kojarzymy się jako kraj sukcesu. Sprowadzanie doktorantów i młodych uczonych z Gruzji, Białorusi czy Ukrainy nie kosztowałoby wiele więcej niż zatrudnianie rodzimych badaczy, a dałoby szansę na wzmocnienie naszego krwiobiegu naukowego. Wystarczy podać jeden fakt: najlepsze uczelnie wykazują bardzo wysoki wskaźnik internacjonalizacji swojej kadry, istnieje zatem pilna potrzeba wprowadzenia tego mechanizmu i u nas. Nie będziemy musieli bać się drenażu mózgów, jeśli sami zaczniemy ściągać ludzi zza granicy.
Aministracyjny tor przeszkód
Z pewnością bardzo ważny problem podkreśliła prof. Ewa Nawrocka, uczelnie toną w przerostach administracji, sami uczeni wiele czasu poświęcają na zarządzanie swoimi projektami. Jednakże wiele z obowiązków administracyjnych jest skutkiem dyrektyw europejskich. Najnowszy to nałożony przez Unię Europejską obowiązek przygotowania krajowych ram kwalifikacji, które mają uściślić stopień przygotowania absolwenta. I choć od samego uściślania kwalifikacji nie przybędzie ani miejsc pracy, ani jakości absolwentów, to jednak wszystkie polskie uczelnie musiały obciążyć się wielomiesięcznym wysiłkiem na opracowanie dodatkowych punktów w programach studiów, o jakich za dziesięć lat pewnie pozostanie smętne wspomnienie. Warto zauważyć, że wiedza rozwija się poprzez międzynarodowe działania projektowe, a te muszą być przez kogoś wypełniane, i jest to trendem światowym. Przykładem jest Uniwersytet w Oslo (specjalnie podaję przykład spoza grupy UE), który również ma rozbudowaną administrację, a jednak prowadzi badania na najwyższym światowym poziomie. Być może problemem w Polsce nie jest wcale przerost administracji, ale jej niedojrzałość, brakuje ludzi, którzy profesjonalnie pomagaliby administrować projektami badawczymi, stąd też wiele spraw trzeba prowadzić po omacku. Nie jest to jedynie polski problem. Na przykład koledzy z Czech wskazują na te same problemy, być może to sprawa charakterystyczna dla krajów postkomunistycznych.