Przed zajęciem Krakowa przez Prusaków po ostatnim rozbiorze Polski regalia wynieśli z Wawelu i ukryli w miejscowym klasztorze ojcowie kapucyni. Ponieważ władze pruskie bardzo intensywnie poszukiwały bezcennych polskich narodowych skarbów, krakowscy zakonnicy po jakimś czasie wywieźli je do Włodzimierza Wołyńskiego i oddali pod opiekę miejscowym kapucynom. Ci zakopali narodowe skarby w piwnicy pod zakrystią miejscowego kościółka. Wiedzę o miejscu ukrycia przekazywali sobie w największej tajemnicy przez ponad sto lat wybrani biskupi i miejscowi księża prałaci, członkowie kapituły Łucko-Żytomierskiej. Rosjanie, którzy dowiedzieli się o ukryciu regaliów gdzieś w bliżej nieokreślonym miejscu we Włodzimierzu Wołyńskim lub jego okolicy, przez dziesiątki lat usiłowali je znaleźć. Bezskutecznie.
Krótka notatka z porannego wydania „Rzeczpospolitej" z 7 lipca o uratowaniu bezcennych narodowych skarbów królewskich z Wawelu wywołała spory oddźwięk wśród czytelników, konsternację biskupa w Łucku, w naczelnym dowództwie wojskowym i we władzach cywilnych Rzeczypospolitej. Ksiądz prałat Mianowski, proboszcz kościoła we Włodzimierzu Wołyńskim, bez zgody władz kościelnych i bez porozumienia z kimkolwiek zawiadomił redakcję „Rzeczpospolitej" w Warszawie o tajnej misji wysłannika najwyższych władz wojskowych. Wymienił jego nazwisko i stopień wojskowy, opisał, jak za jego zgodą dwóch żołnierzy i cywil towarzyszący kapitanowi przez kilkanaście godzin rozbijali piwnice pod zakrystią i jak w końcu udało im się znaleźć dużą skrzynię z bezcennymi skarbami królewskimi. Przepakowali regalia do kilku mniejszych skrzynek w natychmiast wyruszyli samochodem w drogę powrotną do Warszawy.
Po ich wyjeździe proboszcz zaniepokoił się i na wszelki wypadek zawiadomił biskupa Ignacego Dubowskiego w Łucku. Zanim biskup znalazł środek lokomocji i przyjechał do Włodzimierza, upłynęło 10 godzin. Najpierw ostro zganił proboszcza, następnie depeszą powiadomił Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego o wywozie regaliów tłumacząc, że boi się jakiegoś podstępu, gdyż do takiej misji powinno być wyznaczonych więcej ludzi. Dowiedział się, że kapitanowi Stanisławowi Żmigrodzkiemu do wypełnienia misji w zupełności wystarczyło dwóch żołnierzy i cywil.
Większy problem miały władze wojskowe z poinformowaniem społeczeństwa o tajnej misji. Ministerstwo Spraw Wojskowych zmuszone zostało do zredagowania komunikatu w tej sprawie, co trwało ponad tydzień. Komunikat biura prasowego MSW o wywiezieniu insygniów królewskich z Włodzimierza Wołyńskiego ukazał się w wydaniu porannym „Rzeczpospolitej" z 16 lipca. Oto jego fragmenty: „Nie jest zgodne z rzeczywistością, jakoby kapitan Żmigrodzki przedsięwziął był bez wiedzy miejscowego duchowieństwa jakieś kopanie w podziemiach we Włodzimierzu, ani też jakoby bez wiadomości tamtejszych władz duchownych cośkolwiek z tamtego kościoła wywiózł i jakoby władze duchowne włodzimierskie nie posiadały danych, czy istniało ku temu upoważnienie ze strony władz wojskowych". Jednak istniało, za co w ostatnim wierszu komunikatu „... delegaci proboszczowi przed swym odjazdem imieniem swej władzy podziękowali".
Po 84 latach sprawa regaliów ponownie wróciła na łamy polskiej prasy. Bogdan Śmigielski, w artykule „Gdzie są królewskie korony?" na łamach tygodnika „Polityka" (nr 38/2004) zacytował znaną mu legendę o wykradzeniu regaliów przed wejściem Prusaków na Wawel przez kapucyna, o. Wacława Nowakowskiego i wywiezieniu ich do Włodzimierza Wołyńskiego. Pisze B. Śmigielski, że „mimo toczącej się wojny z bolszewikami marszałek Piłsudski nakazał w czerwcu 1920 r. Ministerstwu Spraw Wojskowych przeszukać włodzimierski klasztor. Wysłannicy nic nie znaleźli. Jednak wysłano jeszcze oficjalny list do ówczesnego biskupa łuckiego Ignacego Dubowskiego z żądaniem relacji o poszukiwaniach".