Jakim określeniem można nazwać państwo, które oddaje w użytek pewnemu sojuszniczemu mocarstwu więzienie, by robić tam z przetrzymywanymi to, na co nie mogłoby sobie pozwolić na swoim terytorium - bo obowiązują tam rządy prawa? Ci, którym na myśl przychodzi określenie "republika bananowa", mogą odetchnąć z ulgą. Wszystko dzięki eurposłowi i wiceprzewodniczącemu Parlamentu Europejskiego, Jackowi Protasiewiczowi, który powiedział, że republiką bananową nie jesteśmy. Dlaczego? Bo nam zapłacono.
To jest, jak rozumiem, zwrot kosztów zaadaptowania budynku w Kiejkutach na potrzebny wywiadu amerykańskiego. Dobrze, że Amerykanie za to zapłacili, a nie my. To jest dowód na to, że nie jesteśmy bananową republiką, czyli że jeśli Amerykanie mają swoje potrzeby w Polsce, to sami za nie płacą.
- powiedział dziś rano w TVN 24. Jakkolwiek pocieszające są słowa (a są niewątpliwie), nie są całkowicie przekonujące. Wystarczy przypomnieć sobie historię modelowych republiki bananowych - jak np. Hondurasu - z początku XX wieku. Wielkie amerykańskie korporacje (przede wszystkim United Fruit Company, tj. dzisiejsza Chiquita), wspomagane przez amerykański rząd dostawały tam od słabych i zadłużonych państw duże połacie ziemi - głównie pod plantacje bananów. Nie był to jednak bezinteresowny dar od tych państw - ceną było wybudowanie torów kolejowych i/lub łapówki dla miejscowych dygnitarzy. Wkrótce ziemi sprzedano tak dużo, a korporacje osiągnęły taki wpływ na sprawy państwa, że kraje te wkrótce stały się nieformalnymi koloniami wspieranych przez USA firm -czyli republikami bananowymi.
Na szczęście, do tego jeszcze długa droga - więc nie mamy się czym martwić.