Mursi, wywodzący się z najważniejszej organizacji islamistycznej świata - Bractwa Muzułmańskiego, został obalony przez armię w lecie 2013 r. Od tej pory Bractwo jest wymazywane z historii. Pozbawione majątku, zdelegalizowane, w końcu uznane za organizację terrorystyczną. Bez liderów, którzy siedzą w więzieniach z wyrokami śmierci lub wieloletniego pozbawienia wolności.
Krótki okres władzy islamistów nie był delikatnie mówiąc sukcesem gospodarczym. Mursi zmierzał też do przejęcia władzy równej niemal faraonom. Ale nie był krwawym dyktatorem. Miał na sumieniu znacznie mniej niż Hosni Mubarak, wieloletni dyktator obalony w 2011 r. przez rewolucję, która dała szansę Bractwu na przejęcie władzy. I mniej niż obecne władze, które przodują na świecie w karaniu przeciwników politycznych.
Kary śmierci wydawane są hurtowo. Pewien sędzia z prowincjonalnej Minji skazał na nią ponad 1200 zwolenników Bractwa Muzułmańskiego. Za zabicie jednego policjanta.
Mursi i setka innych usłyszeli najwyższy wyrok za ucieczkę z więzienia na początku buntu przeciw Mubarakowi. Co ciekawe - pół roku temu samego Mubaraka uznano za niewinnego, okazało się, że nie miał nic wspólnego z krwawym tłumieniem rewolucji skierowanej przeciw niemu.
Można się starać zrozumieć, że obecny władca, marszałek polny w stanie spoczynku Abdel Fatah as-Sisi, walczy z terrorystami. Zamachy są w Egipcie częste i giną w nich setki ludzi. Ale dowody na powiązania Bractwa Muzułmańskiego z terroryzmem czy tzw. Państwem Islamskim są wątłe. Na pewno zaś kilkanaście milionów Egipcjan, którzy w wyborach popierali tę organizację, i setki tysięcy tych, którzy protestowali po obaleniu Mursiego, trudno uznać za terrorystów.