Po niedzielnej dyskusji wszystko stało się znów możliwe, Komorowski odzyskał inicjatywę, przełamał złą passę z poprzedniego tygodnia. Pod tym względem czwartkowa debata wydaje mi się ważniejsza, bo kolejne zwycięstwo Komorowskiego w debacie może przeważyć o losie niedzielnych wyborów. Na korzyść prezydenta.
Andrzej Duda wydawał mi się tym razem na początku lepiej przygotowany niż w niedzielę. Wyglądał poważniej, mieścił się w czasie. Zaczął debatę od sprytnego ruchu z przekazaniem proporczyka prezydentowi Komorowskiego. Potem jednak szło mu gorzej. Choć wygrał według mnie minimalnie drugą rundę – w trzeciej się pogubił, na końcu też przedstawił gorsze expose. Zaskakujące było to, że Duda potykał się o własne pytania, jak na przykład o obchody zakończenia drugiej wojny światowej, czy o podwyższanie podatków przez Platformę. Komorowski był na te pytania lepiej przygotowany. Kandydat PiS – choć można się było takiego pytania spodziewać – nie potrafił szybko odbić pytania o swój etat uczelniany.
Ale Komorowski też był lepszy niż w niedzielę. I znacznie mocniej faulował. Zaczął od sugestii, że Duda bał się debaty, co miało wyprowadzić kontrkandydata z równowagi. Mocno faulował też w pytaniu dotyczącym relacji polsko-żydowskich ponieważ zaatakował Dudę teściem – prof. Julianem Kornhauserem, który pisał m.in. o pogromie kieleckim. Prezydent uderzył też mocno zmanipulowanym tekstem Krzysztofa Szczerskiego, na co jednak Duda też nie znalazł dobrej odpowiedzi. Boleśnie uderzył Dudę w odpowiedzi na pytanie o pomoc chrześcijanom w Syrii wytykając kandydatowi PiS, że opuścił głosowanie w PE dotyczące sytuacji chrześcijan.
Rozczarowaniem były odpowiedzi na pytanie dotyczące spraw ekonomicznych. Żaden z kandydatów nie powiedział, jak wyobraża sobie nowego szefa NBP.
Zastanawiające było również to, jak gorąco spierali się Duda i Komorowski o sprawy polskiego bezpieczeństwa, choć mówili de facto rzeczy bardzo podobne. Przedstawili inne wizje uczestnictwa Polski w UE, lecz jeśli chodzi o sprawy militarne – mówili niemal to samo.