Niestety, jego umniejszający wydźwięk marszu komentarz był dla ekipy rządzącej kompletnie nie w tempo. Stąd późniejsze mocne słowa Jarosława Kaczyńskiego, który – w przeciwieństwie do swojego wychowanka – ma świadomość politycznych kleszczy związanych ze stosunkiem do narodowców.
Alternatywa bowiem jest prosta. Albo prezes ich oswoi (to wymaga przynajmniej przyjaznych gestów), albo zaczną wyrastać obok PiS na poważną siłę polityczną, która będzie nas wpychała na koszmarne ścieżki II Rzeczypospolitej, kiedy piłsudczykowski autorytaryzm konfrontował i neutralizował (to jedyna zasługa tamtego reżimu) coraz agresywniejszy nacjonalizm prawicy. Zadanie iście piekłem podszyte. Bo z jednej strony wprowadzone na tory profesjonalnej polityki ogolone łby narodowców dostają unikalną szansę na wypełnianie się rozumem, z drugiej Kaczyński, któremu z pewnością daleko do nacjonalizmu, faszyzmu czy antysemityzmu, musi zbierać cięgi od światowej opinii publicznej za tolerowanie powtarzanych w nieskończoność przez światowe media ekscesów. Tak źle i tak niedobrze, szatani po obu stronach, ale to normalne w polityce.
W dużo lepszej sytuacji jest polityczny dziedzic Kaczyńskiego Andrzej Duda. Ten przytulać narodowców nie musi. Na dodatek dość łatwo zrezygnować mu z zapowiedzianego zaproszenia środowisk Marszu Niepodległości do grona organizatorów obchodów stulecia wolnej Polski. To tylko przysporzy mu punktów sondażowych. Dlaczego taka deklaracja wciąż nie padła? – warto spytać. Czyżby i prezydentowi został w głowie cień przekonania, że ogoleni są w jakimś stopniu depozytariuszami współczesnego patriotyzmu? Jeśli tak, to ciągle nie wychylił się poza pisowski komiks, który od ponad dekady posługuje się uproszczoną dychotomią gnijącego liberalizmu i konserwującego wartości dziedzictwa państwa narodowego.
Przy okazji gorących debat na temat tegorocznego Marszu Niepodległości pojawiło się ponownie pytanie, dlaczego tak łatwo dano zawłaszczyć narodowcom ideę marszu. Dlaczego nie podjęli tej idei u zarania III Rzeczypospolitej Adam Michnik czy Bronisław Geremek? – dramatycznie pytał na antenie Tok FM Robert Bogdański, niegdyś prezes PAP, a dziś niezależny publicysta związany z „Do Rzeczy". Czyżby był aż tak naiwny i nie wiedział, że marsze przywłaszczyła sobie już przed wojną inna tradycja niż ta, której dziedzicami byli Michnik i Geremek? I co ważniejsze, że obaj przez całe życie robili wszystko, by jej nie obudzić?
To była tradycja gett ławkowych i hasła „wasze kamienice, nasze ulice". Tradycja sypania starozakonnym solą w oczy i brutalnego pałowania wszystkiego, co nie dość polskie i nie dość katolickie. Ta tradycja prowadziła przedwrześniową Polskę na manowce. Z jednej strony budziła opór, wstyd i zażenowanie, z drugiej strach i nienawiść, którym kilka lat później wtórowało najkrwawsze w naszej historii żniwo. Polityka i historia to domena nie tylko faktów, ale i skojarzeń. Trudno ich zakazać, zwłaszcza gdy budzą je świetnie znane z historii słowa i symbole.