Jako jeden z urzędników niższej rangi od podsekretarza stanu biorący bezpośredni udział w przygotowaniu prawa unijnego z dużym zainteresowaniem przeczytałem artykuł „[link=http://www.rp.pl/artykul/212694.html]Prawo unijne: Sejm i Senat na bocznym torze[/link]” autorstwa Leszka Boska i Macieja Dybowskiego („Rz” z 31 października – 1 listopada).
W wielu aspektach bardzo trafnie oddaje on dylematy, przed którymi staję w codziennej pracy. Mam świadomość, że moje niektóre decyzje wpływają na to, co będzie musiał uchwalić nie tylko nasz parlament, ale także 26 innych legislatur.
Jakkolwiek lektura artykułu mogła czasami prowadzić do wniosku, że łapczywi na władzę urzędnicy celowo ograniczają udział parlamentów w stanowieniu prawa, chciałbym z punktu widzenia praktyki wskazać, że sprawa nie jest tak jednoznaczna. Nie można zakładać (nie sugeruję tego autorom), że polskie rozwiązania w tym obszarze miały na celu eliminację praktycznego znaczenia parlamentarzystów i sprowadzenie ich – jak piszą autorzy – do roli konsultantów urzędników niższego rzędu.
[srodtytul]Parlament już zdecydował[/srodtytul]
Proces powstawania prawa unijnego jest ściśle związany z tym, że w ramach traktatów przekazaliśmy pewną część suwerenności na rzecz Unii. Nie możemy dyskusji o wchodzeniu lub wychodzeniu z Unii przekładać na przyjęcie każdej dyrektywy, każdego nawet artykułu, punktu lub wyrazu, który znajduje się w prawie wspólnotowym. Idealistycznie więc brzmi zdanie: „Parlament powinien decydować na możliwie wczesnym etapie, czy w interesie Polski jest deregulacja czy regulacja danej dziedziny życia polskich obywateli”. Parlament już zadecydował, przyjmując traktaty.