Patrząc nieco wstecz, można dojść do wniosku, że to w Austrii nastąpiło odwrócenie trendu sprzyjającego wzrostowi prawicowego populizmu w Europie. Prezydentem został w grudniu ubiegłego roku Alexander van der Bellen, wywodzący się z ugrupowania Zielonych, po morderczej walce z populistą Norbertem Hoferem ze skrajnie prawicowej Wolnościowej Partii Austrii (FPÖ), co obserwowała z zapartym tchem cała Europa.
Niedługo po porażce Hofera klęskę ponieśli prawicowi populiści z Partii Wolności Geerta Wildersa w Holandii, a niedawno Marine Le Pen we Francji przegrała wysoko z Emmanuelem Macronem.
Ale to w Austrii jesienią tego roku może dojść do kolejnego odwrócenia trendu, a kanclerzem może zostać Heinz-Christian Strache, lider FPÖ, tej samej partii, w której działa Hofer.
Ucieczka do przodu
Niewykluczone, że tak właśnie się skończy eksperyment, który uruchomił Sebastian Kurz, od kilku dni nowy szef Austriackiej Partii Ludowej (ÖVP), a jednoczenie szef austriackiego MSZ, któremu podlegają także sprawy imigracji. Ma już dość obecnej tzw. wielkiej koalicji z socjaldemokratami z SPÖ i doprowadził do przedterminowych wyborów parlamentarnych, które odbędą się w październiku tego roku.
Oczywiście wie doskonale, jak wyglądają sondaże, w których brylują populiści z FPÖ mogący liczyć na 30–35 proc. poparcia. To co najmniej 15 pkt proc. więcej niż rezultat, jaki mogłaby uzyskać chadecja z ÖVP, która z kolei wyprzedza nieco socjaldemokratów. Parcie do wyborów w takiej sytuacji wyglądać może na prezent dla wolnościowców, jak nazywa się w Austrii pogrobowców Jörga Haidera, który wszedł do rządu w 2000 roku, wywołując ostre protesty w Europie. Wygrywając wybory, Heinz-Christian Strache zostałby kanclerzem, a ugrupowaniu Kurza przypadłaby rola koalicjanta.