Człowiek Leppera opisze, co przeżył za kratkami

"W więziennej gwarze na wiaderko mówi się baraban. W barabanie robiliśmy zacier, z którego potem pędziliśmy bimber. No pewnie, w areszcie nie wolno pić alkoholu. Może i nie wolno, ale się chce" - czytamy w książce, której roboczy fragment autor udostępnił "Rzeczpospolitej".

Aktualizacja: 12.11.2008 20:16 Publikacja: 12.11.2008 12:10

Mecenas Andrzej Dolniak

Mecenas Andrzej Dolniak

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

- Nie będzie to książka o mafii paliwowej, ale o moich przeżyciach i emocjach podczas tych lat za kratkami - mówi mecenas Andrzej Dolniak. - Poznałem tam wielu ludzi i zawiązałem naprawdę szczere przyjaźnie. Po wyjściu na wolność okazało się, że najbardziej pomogli mi właśnie ci, których spotkałem w celi. To naprawdę bardzo mnie zaskoczyło.

Dolniak jest jedną z 21 osób zasiadających na ławie oskarżonych w sprawie śląskiej mafii paliwowej. W akcie oskarżenia prokuratura zarzuca mu nakłanianie do prania brudnych pieniędzy i przywłaszczenia mienia jednej ze spółek.

Mecenas był bliskim współpracownikiem lidera Samoobrony Andrzeja Leppera. Oficjalnie doradca prawny klubu parlamentarnego partii, miał kandydować w wyborach parlamentarnych w 2005 r. do Senatu, był też wymieniany wśród kandydatów Samoobrony na wysokie stanowisko w Ministerstwie Sprawiedliwości. Jego kariera polityczna legła jednak w gruzach, gdy w 2005 r. został zatrzymany przez funkcjonariuszy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a sąd zdecydował o jego tymczasowym areszcie. W sumie przesiedział prawie trzy i pół roku w areszcie śledczym w Bytomiu.

Dziś, jak mówi w rozmowie z "Rz", kończy pisać książkę, w której opisuje swoje przeżycia z tego okresu. Zapewnia, że ma już wydawcę. Książka miałaby trafić do księgarń na początku przyszłego roku.

Co w niej będzie? - Chcę pokazać m.in. bezdusznych przedstawicieli służby zdrowia. Okazuje się, że często zwykły klawisz, czyli tzw. gad, zachowuje się lepiej niż lekarz, człowiek wydawałoby się na poziomie - podkreśla.

Jeden z rozdziałów Dolniak chce poświęcić swojemu koledze, który zmarł, bo nie miał w areszcie odpowiedniej opieki medycznej. - Był chory na białaczkę. Świeżo po przeszczepie trafił do aresztu za nieprawidłowości finansowe. Mimo kiepskiego stanu zdrowia, wielu pism i próśb nie udało mu wyjść na wolność i dokończyć leczenia. Lekarze twierdzi bowiem, że jest zdrowy. Dopiero, gdy jego stan mocno się pogorszył, wyszedł na wolność i zmarł - opowiada Dolniak. Takich historii ma być w książce więcej.

Zapowiada się wysyp książek opisujących więzienne realia. Poradnik "Jak przeżyć w areszcie" przygotowuje Piotr Ryba, doradca Samoobrony, jeden z bohaterów tzw. afery gruntowej. Z kolei w książkach "Mój Dług" i "Osadzony" swoje przeżycia z 10 lat spędzonych w więzieniu opisał już Sławomir Sikora, pierwowzór bohatera filmu "Dług" Krzysztofa Krauzego, skazany za podwójne morderstwo gangsterów chcących wyegzekwować od niego fikcyjny dług.

Nad książką pracują również dawni koledzy Dolniaka z Samoobrony. Publikację o seksaferze przygotowuje Stanisław Łyżwiński, były wiceszef Samoobrony oskarżony m.in. o gwałt. Sam Lepper, który również zasiada w tej sprawie na ławie oskarżonych, zamierza wszystko sfilmować. - Nie mamy nic do ukrycia - powtarza w mediach.

[ramka][b]Człowiek nie przestaje cierpieć - fragment książki Andrzeja Dolniaka[/b]

[i]Mecenas udostępnił "Rz" roboczy fragment książki o życiu za kratami, którą przygotowuje do druku.[/i]

W więziennej gwarze na wiaderko mówi się baraban. W barabanie robiliśmy zacier, z którego potem pędziliśmy bimber. No pewnie, w areszcie nie wolno pić alkoholu. Może i nie wolno, ale się chce. I to jak. Barabany najczęściej załatwia się od osadzonych, którzy sprzątają areszt. Nie dostają za to wynagrodzenia, ale w zamian za to mogą na przykład częściej chodzić do łaźni. A poza tym, nie siedzą cały dzień w celi, ale mogą się poruszać. Nieważne, że ze szczotką i szmatą. Te wiaderka zwykle są pojemnikami po śledziach, czy dżemie. Kosztują tak zwaną ramkę. Ramka, to paczka papierosów, podstawowy środek płatniczy w areszcie.

Żeby zrobić bimber, trzeba mieć owoce, o które w areszcie łatwo. Można je kupić w kantynie. Jabłka służyły nie tylko do wyrobu alkoholu. Tylu jabłek, co tam, w życiu chyba nie zjadłem. Podobnie zresztą rzecz się miała z cebulą i czosnkiem. Inni osadzeni też zajadali się jabłkami, cebulą i czosnkiem. To chyba brak określonych witamin. Co dziesięć dni chodziłem na tzw. wypiski, czyli zakupy w kantynie. Wyjście odbywało się oczywiście w konwoju, pod nadzorem strażnika. Za każdym razem kupowałem po kilka kilogramów jabłek, które następnie pochłaniałem. Poza jabłkami do wyprodukowania bimbru potrzebne są jeszcze cukier i woda. Woda była w celi, cukier w kantynie. Do zacieru można dorzucić jakieś skórki z pomarańczy lub mandarynek, czy cokolwiek innego, co może sfermentować. Dalsza procedura jest równie prosta pod warunkiem, że ma się drożdże. Akurat drożdży rzecz jasna kupić w kantynie nie można. Ale jak się ma głowę na karku i dobrych znajomych na wolności, to można je otrzymać paczce. Muszą być umiejętnie zamaskowane, wtedy przejdą. Do nas przechodziły jako serki fromage. Drożdże mają podobną konsystencję, ale inny zapach. Osoba, która to pakowała była na tyle przezorna, że drożdże pokroiła na mniejsze kostki, a od zewnątrz posmarowała serkiem. Przy mnie strażnik otworzył paczkę i nawet przebijał szpikulcem te serki. Drożdże tak samo się przebija, jak ser, więc niczego nie stwierdził. Przeszło.

Drożdże wrzuca się do zacieru, a potem trzeba je tylko trzymać w cieple. Zimą trzyma się je na kaloryferze, a w lecie baraban wkłada się do perełki, czyli do miski, która służy do mycia. W perełce jest woda, którą podgrzewa się za pomocą grzałki elektrycznej. Drugi sposób, to zamiast owoców robienie bimbru z soku. Kupuje się karton soku, najlepiej jakiegoś gęstego nektaru, dodaje się drożdży. Opakowanie nakłuwa się jakąś igłą, której zresztą także mieć nie wolno i po pięciu dniach z tego się robi wino. Ale, jeśli chce się mieć bimber, to trzeba jeszcze przeprowadzić proces destylacji. A my robiliśmy bimber. Śmierdziało straszliwie, więc baraban przykrywaliśmy. Po pięciu dniach zacier zaczął mieć moc. Mogliśmy rozpocząć proces destylacji. Nasza aparatura składała się ze wspomnianego barabana, perełki oraz dołana. Dołan to miska służąca do spożywania zupy. Trochę przypomina harcerską menażkę. Podwiesiliśmy ją nad naczyniem z zacierem. Całość trzeba było jeszcze szczelnie opakować. Zrobiliśmy swoisty kokon z toreb foliowych, które także dostępne były w kantynie, gdyż w nie pakowano zakupy.

Szpary okleiliśmy taśmą klejącą. Zaczęliśmy podgrzewać zacier. Zacier zagotował się i zaczął parować. Para osiadała na stożkowo zakończonym wierzchołku naszego kokona, tam skraplała się, a krople spadały wprost do dołana. Mieliśmy alkohol! To była bardzo prymitywna konstrukcja. Później udoskonaliliśmy instalację do pędzenia bimbru, robiąc rurkę, w której para schładzała się i skraplała. Rurkę wykonaliśmy ze szklanych lufek do palenia papierosów, które również dostępne są w kantynie. W areszcie powszechnie się pali skręty, więc kantyna sprzedaje lufki. Kilka lufek połączyliśmy taśmą klejącą i wyszła piękna chłodnica, z której kapał czysty alkohol. Nie za wiele, najwyżej pół litra. Ale był to prawdziwy alkohol. W dodatku bardzo mocny, skoro się palił, czego nie omieszkaliśmy sprawdzić.

Po wyprodukowaniu alkoholu zaraz zaliczyliśmy wtopę. Na szczęście bimbru nie straciliśmy, gdyż co naprodukowaliśmy, to zaraz spożywaliśmy. Ale to właśnie było przyczyną wpadki. Kolega był już podchmielony i przewrócił wiaderko z zacierem. Myśmy to wytarli, ale i tak cuchnęło w sposób niewiarygodny. I na drugi dzień zaraz zaliczyliśmy kipisz.

Alkoholu oczywiście już nie było. Był natomiast zacier. Wywalili nas z celi, zrobili przeszukanie. Potem zawołali mnie oczywiście jako starszego celi. Dowódca zmiany, jeden z najgroźniejszych dowódców, na którego wszyscy mówili Chuck Norris, pokazał dwa wiadra pełne tego śmierdzącego świństwa stojące na podłodze. „Co to jest?” – spytał. Ja na to niezbyt madrze: „A bo ja wiem?” On: „No, co to jest?” Ja: „Panie. Tyle ludzi tu wchodzi i wychodzi z tej celi”. Chodziło mi o to, że ciągle ktoś nowy w celi się zjawiał, ktoś inny był wypuszczany na wolność albo był przenoszony do innej celi. On jednak zrozumiał to opacznie. „Sugeruje mi pan, że te wiaderka ktoś tu podrzucił?” Kiwam przeczącą głową, rozkładam ręce, a on na to: „Pan obraża moją inteligencję”. Po czym oczywiście wylądowaliśmy na dywaniku u dyrektora. Tam znowu ja zostałem wzięty na spytki. „Panie dyrektorze. Jaki alkohol? O co chodzi? Ktoś z tych, którzy byli w celi pewnie robił kompot. No tak, przyznaję, że dużo. Ale ja tam pod stolik nie zaglądałem. Stało sobie pod stolikiem, niczego nie czułem”. A to taka cela, że nie sposób niczego przeoczyć. Był szczerze ubawiony. A nam wymierzył karę nagany. Nagana w takim miejscu jak areszt ma wymiar wyłącznie symboliczny.

Najlepsze, że w gronie tym znalazł się pan, dla którego była to druga doba w areszcie. Pierwszą noc spędził na tak zwanej przejściówce, potem umieszczono go u nas. Był to członek zarządu Międzynarodowych Targów Katowickich. Przed apelem wchodzi do celi. Trochę przestraszony, mocno spięty. Przecież nigdy jeszcze w takiej sytuacji się nie znajdował. A my już mieliśmy część alkoholu gotową, więc do niego: „Napijesz się?” Ten człowiek przeżył prawdziwy szok. Trafił do kryminału, a tu impreza na całego. Okazało się, że jest abstynentem. Nigdy w życiu nie pił. Nie napił się i tym razem, ale naganę za pędzenie dostał.

Alkohol pędzi się pewnie we wszystkich aresztach i zakładach karnych. Wystarczy znać datę bitwy pod Grunwaldem. 1410, czyli najbardziej banalny przepis. Kilo cukru, cztery litry wody, dziesięć deka drożdży. Za kratami żyje się w permanentnym stresie. W pewnym momencie człowiek ma tam już wszystko w miarę poukładane i od tego momentu, nic nadzwyczajnego się nie dzieje. Cisza, monotonia. A jednak dla mnie były to lata ciągłego stresu. Nigdy nie byłem tak do końca spokojny. Możesz wyglądać na spokojnego, a wewnątrz ciebie jest napięcie, które wynika z tego, że rzucono cię w inny, obcy dla ciebie świat. Są momenty, kiedy to napięcie staje się tak nieznośne, że człowiek chciałby wypić, aby choć na chwilę o tym odczuciu zapomnieć, wyzwolić się. Dobrze więc, że tego alkoholu tam nie ma, gdyż można by tam zostać alkoholikiem. Gdyby wolno było pić w areszcie, piłbym codziennie.

Stres wynikający z pobytu w więzieniu jest bezustanny i dotyczy chyba każdego z osadzonych. To zjawisko, któremu najbliżej chyba do sytuacji żołnierzy w stanie gotowości bojowej. Żołnierz w okopach także je, śpi, odpoczywa, wykonuje te najbardziej podstawowe czynności, znajdując się jednocześnie w określonym stresie. Przecież dotyczy to nie tylko momentu, kiedy do niego strzelają. I podobne zjawisko występuje w więzieniu.

Powszechny stres, a do tego cała gama ludzkich charakterów. To wystarczy, by powstała mieszanka wybuchowa. Tymczasem tych konfliktów nie było zbyt wiele. Chyba dlatego, że nawzajem się pilnowaliśmy. Po jakimś czasie zna się wszystkich, wie się, czego można po kim oczekiwać. Z większością żyłem w dobrych stosunkach. Byłem lubiany, więc niespecjalnie obawiałem się o siebie. Ale nigdy nie wiesz, czy ten nowy, który przychodzi, ma wszystko po kolei pod sufitem. Nie chodzi już nawet o to, że on może mieć coś do ciebie, ale to może być zwykły psychol, których tam nie brakuje.

Tam przebywają różni ludzie, od bardzo wykształconych i inteligentnych, po skrajnych prymitywów i chorych psychicznie. Kogo ja tam nie poznałem. Z dwoma lekarzami siedziałem, z byłym prokuratorem, z byłym prezesem sądu, z policjantami, z moskiewskim korespondentem, z murzynem z Senegalu. Był nawet ksiądz, ale akurat z nim nie siedziałem.

Tam, gdzie są stresy, jest też agresja. Gdy w dodatku w jednym ciasnym miejscu stłoczy się samych facetów, w pewnym momencie musi dojść do konfliktu. Sam byłem świadkiem, jak na spacerniaku grypsujący skopali jakiegoś człowieka. Nie wiem, o co chodziło. Chodziliśmy w kółko, jak to na spacerniaku, bo miejsca tam tyle, że nic innego nie można zrobić. Nad nami budka strażnika, bardzo niska. Taka, by można było obserwować ten spacerniak z góry. Ni z tego, ni z owego na jednego z nas rzucają się grypsujący i leją go ile wlezie. Bije go może siedmiu, może ośmiu facetów. Trwa to może minutę, a może dwie. Facet leży. Reakcja strażników była właściwie żadna. Po chwili przyszedł jeden z dowódców zmiany, akurat Chuck Norris i zabrał tego faceta ze spacerniaka. Potem go przerzucili na inny oddział i na inną celę. Żadnych innych konsekwencji nie było. Wśród grypsujących obowiązuje pewna niebezpieczna dla innych zasada. Jeśli jeden z nich ma z tobą zatarg, jak to bywa pomiędzy ludźmi, i dojdzie do jakiejś scysji, to wszyscy pozostali muszą iść na pomoc temu grypsującemu. Wszyscy włączają się do bójki i leją niegrypsującego nie mając nawet pojęcia, o co chodzi. Raz ta zasada znalazła zastosowanie wobec mnie, ale innym razem to ja o mało nie utopiłem grypsującego w zupie. Miałby pecha, gdyż wtedy akurat pozostali nie mogliby mu przyjść na odsiecz.

Chodziło o kalifaktora, potocznie zwanego kalfusem. Kalifaktor rozwozi jedzenie. Poszło o żeberko. Ten akurat był grypsującym. Kalifaktor jedzie od celi z wózkiem, na którym jest jedzenie. Strażnik otwiera drzwi od celi, wychodzi się z niej z platerem, kalifaktor nakłada porcje. On wyraźnie nas rżnął na jedzeniu i trafił na mój zły dzień. Akurat przyszła kolejna dolewka, jak się tam mówi, czyli przedłużenie tymczasowego aresztowania o następne trzy miesiące. A ten kalifaktor nie pierwszy raz nas chciał oszukać wydając zbyt małe porcje. Patrzę a kalifaktor tak długo grzebał w kotle aż znalazł najmniejsze żeberko z możliwych. Wtedy ja do niego: „Chłopie, kroisz mnie na żarciu”. A on na to, że takie daje, jakie ma, i żeby się od niego, wiadomo co. Wówczas ja mu powiedziałem, co o nim myślę. Po czym on mi odpowiedział. Następnie ja jemu. Od słowa do słowa i dostałem takiego amoku, że utopiłbym go w tej zupie, którą rozwoził. Ruszyłem w jego stronę, żeby go utopić. Mało brakowało, by doszło do nieszczęścia. Nie myślałem wtedy, że idę na wojnę z grypsującymi, a tak by się to skończyło. Na szczęście natychmiast zabrano tego kalifaktora z oddziału. I w sumie to ja wygrałem. Widocznie strażnik zameldował, że doszło do jakiejś sytuacji konfliktowej, ponieważ z kolacją jechał już ktoś inny.

Niekiedy zastanawiam się nad niektórymi moimi odruchami. Tam mi się coś porobiło z głową. Sam nie wiem, dlaczego. Byłem gotów na wiele. I chyba było czuć tę gotowość do walki, drzemiącą we mnie agresję. Chcecie – bijcie. Ja się nie poddam. Chcecie – zabijcie. Ja będę oddawał ciosy, będę walczył do końca. Możliwe, że dlatego właśnie miałem święty spokój przez większą część czasu spędzonego w areszcie. Nie wiem, skąd się we mnie to wzięło. Przecież ja byłem spokojnym człowiekiem.

[/ramka]

- Nie będzie to książka o mafii paliwowej, ale o moich przeżyciach i emocjach podczas tych lat za kratkami - mówi mecenas Andrzej Dolniak. - Poznałem tam wielu ludzi i zawiązałem naprawdę szczere przyjaźnie. Po wyjściu na wolność okazało się, że najbardziej pomogli mi właśnie ci, których spotkałem w celi. To naprawdę bardzo mnie zaskoczyło.

Dolniak jest jedną z 21 osób zasiadających na ławie oskarżonych w sprawie śląskiej mafii paliwowej. W akcie oskarżenia prokuratura zarzuca mu nakłanianie do prania brudnych pieniędzy i przywłaszczenia mienia jednej ze spółek.

Pozostało 96% artykułu
Polityka
Hołownia: Polskie zaangażowanie na Ukrainie tylko pod parasolem NATO
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Polityka
Wybory prezydenckie. Sondaż: Kandydat Konfederacji goni czołówkę, Hołownia poza podium
Polityka
Prof. Rafał Chwedoruk: Na konflikcie o TVN i Polsat najbardziej zyska prawica
Polityka
Pablo Morales nie zaszkodził PO. PKW nie zakwestionowała wydatków na rzecz internauty
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Polityka
Były szef RARS ma jednak szansę na list żelazny. Sąd podważa sprzeciw prokuratora