Żeby zrobić bimber, trzeba mieć owoce, o które w areszcie łatwo. Można je kupić w kantynie. Jabłka służyły nie tylko do wyrobu alkoholu. Tylu jabłek, co tam, w życiu chyba nie zjadłem. Podobnie zresztą rzecz się miała z cebulą i czosnkiem. Inni osadzeni też zajadali się jabłkami, cebulą i czosnkiem. To chyba brak określonych witamin. Co dziesięć dni chodziłem na tzw. wypiski, czyli zakupy w kantynie. Wyjście odbywało się oczywiście w konwoju, pod nadzorem strażnika. Za każdym razem kupowałem po kilka kilogramów jabłek, które następnie pochłaniałem. Poza jabłkami do wyprodukowania bimbru potrzebne są jeszcze cukier i woda. Woda była w celi, cukier w kantynie. Do zacieru można dorzucić jakieś skórki z pomarańczy lub mandarynek, czy cokolwiek innego, co może sfermentować. Dalsza procedura jest równie prosta pod warunkiem, że ma się drożdże. Akurat drożdży rzecz jasna kupić w kantynie nie można. Ale jak się ma głowę na karku i dobrych znajomych na wolności, to można je otrzymać paczce. Muszą być umiejętnie zamaskowane, wtedy przejdą. Do nas przechodziły jako serki fromage. Drożdże mają podobną konsystencję, ale inny zapach. Osoba, która to pakowała była na tyle przezorna, że drożdże pokroiła na mniejsze kostki, a od zewnątrz posmarowała serkiem. Przy mnie strażnik otworzył paczkę i nawet przebijał szpikulcem te serki. Drożdże tak samo się przebija, jak ser, więc niczego nie stwierdził. Przeszło.
Drożdże wrzuca się do zacieru, a potem trzeba je tylko trzymać w cieple. Zimą trzyma się je na kaloryferze, a w lecie baraban wkłada się do perełki, czyli do miski, która służy do mycia. W perełce jest woda, którą podgrzewa się za pomocą grzałki elektrycznej. Drugi sposób, to zamiast owoców robienie bimbru z soku. Kupuje się karton soku, najlepiej jakiegoś gęstego nektaru, dodaje się drożdży. Opakowanie nakłuwa się jakąś igłą, której zresztą także mieć nie wolno i po pięciu dniach z tego się robi wino. Ale, jeśli chce się mieć bimber, to trzeba jeszcze przeprowadzić proces destylacji. A my robiliśmy bimber. Śmierdziało straszliwie, więc baraban przykrywaliśmy. Po pięciu dniach zacier zaczął mieć moc. Mogliśmy rozpocząć proces destylacji. Nasza aparatura składała się ze wspomnianego barabana, perełki oraz dołana. Dołan to miska służąca do spożywania zupy. Trochę przypomina harcerską menażkę. Podwiesiliśmy ją nad naczyniem z zacierem. Całość trzeba było jeszcze szczelnie opakować. Zrobiliśmy swoisty kokon z toreb foliowych, które także dostępne były w kantynie, gdyż w nie pakowano zakupy.
Szpary okleiliśmy taśmą klejącą. Zaczęliśmy podgrzewać zacier. Zacier zagotował się i zaczął parować. Para osiadała na stożkowo zakończonym wierzchołku naszego kokona, tam skraplała się, a krople spadały wprost do dołana. Mieliśmy alkohol! To była bardzo prymitywna konstrukcja. Później udoskonaliliśmy instalację do pędzenia bimbru, robiąc rurkę, w której para schładzała się i skraplała. Rurkę wykonaliśmy ze szklanych lufek do palenia papierosów, które również dostępne są w kantynie. W areszcie powszechnie się pali skręty, więc kantyna sprzedaje lufki. Kilka lufek połączyliśmy taśmą klejącą i wyszła piękna chłodnica, z której kapał czysty alkohol. Nie za wiele, najwyżej pół litra. Ale był to prawdziwy alkohol. W dodatku bardzo mocny, skoro się palił, czego nie omieszkaliśmy sprawdzić.
Po wyprodukowaniu alkoholu zaraz zaliczyliśmy wtopę. Na szczęście bimbru nie straciliśmy, gdyż co naprodukowaliśmy, to zaraz spożywaliśmy. Ale to właśnie było przyczyną wpadki. Kolega był już podchmielony i przewrócił wiaderko z zacierem. Myśmy to wytarli, ale i tak cuchnęło w sposób niewiarygodny. I na drugi dzień zaraz zaliczyliśmy kipisz.
Alkoholu oczywiście już nie było. Był natomiast zacier. Wywalili nas z celi, zrobili przeszukanie. Potem zawołali mnie oczywiście jako starszego celi. Dowódca zmiany, jeden z najgroźniejszych dowódców, na którego wszyscy mówili Chuck Norris, pokazał dwa wiadra pełne tego śmierdzącego świństwa stojące na podłodze. „Co to jest?” – spytał. Ja na to niezbyt madrze: „A bo ja wiem?” On: „No, co to jest?” Ja: „Panie. Tyle ludzi tu wchodzi i wychodzi z tej celi”. Chodziło mi o to, że ciągle ktoś nowy w celi się zjawiał, ktoś inny był wypuszczany na wolność albo był przenoszony do innej celi. On jednak zrozumiał to opacznie. „Sugeruje mi pan, że te wiaderka ktoś tu podrzucił?” Kiwam przeczącą głową, rozkładam ręce, a on na to: „Pan obraża moją inteligencję”. Po czym oczywiście wylądowaliśmy na dywaniku u dyrektora. Tam znowu ja zostałem wzięty na spytki. „Panie dyrektorze. Jaki alkohol? O co chodzi? Ktoś z tych, którzy byli w celi pewnie robił kompot. No tak, przyznaję, że dużo. Ale ja tam pod stolik nie zaglądałem. Stało sobie pod stolikiem, niczego nie czułem”. A to taka cela, że nie sposób niczego przeoczyć. Był szczerze ubawiony. A nam wymierzył karę nagany. Nagana w takim miejscu jak areszt ma wymiar wyłącznie symboliczny.
Najlepsze, że w gronie tym znalazł się pan, dla którego była to druga doba w areszcie. Pierwszą noc spędził na tak zwanej przejściówce, potem umieszczono go u nas. Był to członek zarządu Międzynarodowych Targów Katowickich. Przed apelem wchodzi do celi. Trochę przestraszony, mocno spięty. Przecież nigdy jeszcze w takiej sytuacji się nie znajdował. A my już mieliśmy część alkoholu gotową, więc do niego: „Napijesz się?” Ten człowiek przeżył prawdziwy szok. Trafił do kryminału, a tu impreza na całego. Okazało się, że jest abstynentem. Nigdy w życiu nie pił. Nie napił się i tym razem, ale naganę za pędzenie dostał.