Rada Wydziału Nauk Historycznych i Społecznych UKSW zatwierdziła habilitację Marka Migalskiego, który starał się o to dziesięć lat. Stwierdził pan, że ta sprawa „wystawia fatalne świadectwo polskiemu środowisku akademickiemu". Dlaczego?
W ciągu ostatnich dziesięciu lat dorobek doktora Migalskiego oceniało ok. dziesięciu samodzielnych pracowników naukowych, w większości osób z tytułem profesora. I z tego co się orientuję tylko jedna uznała, że ten dorobek jest niewystarczający. Jednak wskutek zaskakującego splotu okoliczności, głównie w tajnych głosowaniach, gdzie nie trzeba niczego uzasadniać, Marek Migalski nieustannie przegrywał na różnych etapach. Odbyły się trzy odrębne przewody habilitacyjne. Przez te dziesięć lat Migalski stał się jednym z najbardziej błyskotliwych komentatorów politycznych i moim zdaniem to właśnie polityczne zaangażowanie, a później sława medialna zaciążyły na zachowaniu członków kolejnych rad wydziałowych, głosujących przeciw niemu. Gdyby był osobą nieznaną, pewnie uzyskałby tę habilitację już za pierwszym razem.
A może po prostu ten dorobek był dla nich niewystarczający?
Gdyby jego dorobek był wątpliwy, to zapewne więcej niż jeden na dziesięciu samodzielnych pracowników naukowych, występując z otwartą przyłbicą, pod imieniem i nazwiskiem uzasadniłby swą krytykę. Poza tym po odrzuceniu pierwszej książki habilitacyjnej napisał kolejną – dość kontrowersyjną i choć sam mam do niej stosunek krytyczny, to moim zdaniem ona spełniała wymogi stawiane rozprawom habilitacyjnym. Przecież to nie polega na tym, że musimy zgadzać się z autorem dzieła naukowego, tylko musimy stwierdzić, czy spełnia kryteria rozprawy naukowej.
Ale czy można być jednocześnie politykiem i naukowo zajmować się politologią?