Dywersyfikacja dostaw gazu powinna być dla polskiej polityki tym, czym było wejście do UE i NATO. Od bezpieczeństwa energetycznego zależy nie tylko, czy rachunki za ogrzewanie będą pożerały znaczną część domowych budżetów Polaków. Wpływa ono na kondycję całej gospodarki, a przez to na naszą pozycję w Europie.
Polska płaci dziś za rosyjski gaz najdrożej w Europie – około 500 dolarów za 1000 m sześc. To oznacza, że rocznie zasilamy rosyjski Gazprom kwotą około 5 mld dol. Gdyby te same pieniądze, a przynajmniej ich część, zainwestowano w poszukiwanie złóż gazu w Polsce, szybko stalibyśmy się jego eksporterem.
Dążenie do takiego stanu oznaczałoby jednak zmiany polskiej polityki wewnętrznej i zagranicznej. Rozpoczynając na poważnie eksploatację swoich złóż – zarówno konwencjonalnych, jak i niekonwencjonalnych – Warszawa rzuciłaby rękawicę potężnym sąsiadom.
Dla Rosji kwestia dominacji na rynku gazu w Europie jest sprawą strategiczną. Widać to choćby po determinacji, z jaką Kreml realizował budowę gazociągu północnego, oraz twardych negocjacjach z Brukselą w sprawie wyłączenia rury spod unijnej jurysdykcji. Jeśli zostałaby objęta III?pakietem energetycznym, zarządzaniem musiałby zająć się niezależny operator, który musiałby informować o wolnych mocach przesyłowych. Dzięki temu np. Polska pośrednio wiedziałaby, ile gazu Gazprom wysyła do Niemiec przez Nord Stream. A zatem, czy Moskwa nie szykuje się na przykład do ograniczenia tranzytu biegnącym przez Polskę gazociągiem jamalskim. Z wyprzedzeniem wiedzielibyśmy o nadciągającym kryzysie energetycznym.
Po zgłoszeniu ambicji bycia eksporterem gazu takich punktów zapalnych byłoby więcej. Choćby dostęp do gazociągu jamalskiego. Jeśli Polska chciałaby pompować nim swoje paliwo, odebrałaby część niemieckiego rynku Gazpromowi. To wymagałoby nie tylko twardej polityki wobec Moskwy, ale także próby podjęcia partnerskich relacji z Berlinem. Dziś obie te sprawy wydają się zupełną mrzonką.