Ruszyły przygotowania do wyborów do Parlamentu Europejskiego. Choć zostało do nich dwa lata, decyzje o tym, czy zmieni się ordynacja i kto w nich wystartuje, będą podejmowane już wkrótce. A to już dziś wywołuje emocje i prowadzi do wewnątrzpartyjnych konfliktów.
Już po wakacjach światło dzienne ujrzeć ma projekt zmian w ordynacji wyborczej. Obecnie 51 polskich eurodeputowanych wybieranych jest z 13 okręgów wyborczych. PO chce, by każda partia wystawiła tylko jedną, krajową listę wyborczą. Liderzy partii Tuska starają się prace nad zmianą w ordynacji wyborczej trzymać w tajemnicy. Powód? Ryzyko wrzenia wśród posłów z dalszych szeregów, pozbawionych w ten sposób szans na ewentualny europejski wyścig.
Nieoficjalnie politycy PO przyznają, że wersja z listą krajową do PE jest bardzo realna. – Na to rozwiązanie naciska zwłaszcza grupa obecnych europosłów, która chciałaby mieć gwarantowaną reelekcję. Obawiają się powtórki sytuacji z poprzednich eurowyborów, kiedy jedynkę na Podkarpaciu miał były lider AWS Marian Krzaklewski, ale został wyprzedzony przez miejscową posłankę PO Elżbietę Łukaciejewską – opowiada „Rz" poseł Platformy.
Zwraca jednak uwagę, że taka sytuacja jest wygodna również dla władz PO. – Donald mógłby nagrodzić wysokimi miejscami na liście wszystkich zaufanych ludzi. Nie trzeba by kolejny raz poszukiwać popularnych nazwisk spoza partii, jak np. Danuta Hubner – dodaje.
Jednak w PO nie brakuje głosów, że listy krajowej nie będzie. – Problemem wyborów do PE jest niska frekwencja. Przyjęcie rozwiązania, w którym wyborcy głosują nie na swoich lokalnych polityków i liderów, lecz na jedną listę, mogłoby frekwencję jeszcze obniżyć – mówi „Rz" Paweł Zalewski, eurodeputowany PO.