Rok temu Siergiej Morozow trzymał parasol nad Władimirem Putinem w czasie ulewnego deszczu na moskiewskim stadionie podczas finału mistrzostw świata w piłce nożnej. Stojący obok gospodarza prezydent Francji Emmanuel Macron, prezydent Chorwacji Kolinda Grabar-Kitarović i prezes FIFA Gianni Infantino przemokli do suchej nitki. Putin pozostał suchy i niewzruszony dzięki swemu ochroniarzowi.
W nagrodę za tak wierną służbę Morozow najpierw został pomocnikiem ministra obrony, a potem zastępcą szefa służby celnej. W trzy miesiące po meczu na moskiewskich Łużnikach był już gubernatorem Astrachania, budząc konsternację wśród wszystkich ekspertów.
– Jego nominacja była całkowitym zaskoczeniem, ale wyglądała jak krótkotrwałe odstępstwo od zasady mianowania na gubernatorów młodych technokratów – sądzi politolog Aleksander Pożałow. Rok temu Kreml miał się przestraszyć przegranej takiego „technokraty" w lokalnych wyborach w Kraju Nadmorskim (ze stolicą we Władywostoku). Przez kilka miesięcy nad ludźmi Putina wisiała groźba utraty politycznych wpływów na całym Dalekim Wschodzie. Dlatego sięgnięto po najwierniejsze kadry. Ale osobiści ochroniarze Putina zaczęli napływać do polityki już wcześniej.
W ciągu pierwszego półrocza 2016 r. trzech oficerów FSO (odpowiednika polskiej Służby Ochrony Państwa) zostało gubernatorami Jarosławia, Tuły i Kaliningradu. Jednak nowa ścieżka kariery dla ludzi noszących za prezydentem parasole i teczki zakończyła się w sąsiadującym z Polską Kaliningradzie. Mianowany tam Jewgienij Ziniczew rządził regionem jedynie dwa miesiące i dziewięć dni, po czym podał się do dymisji. W trakcie najkrótszych w rosyjskiej historii gubernatorskich rządów wsławił się najkrótszą w historii rosyjskich mediów konferencją prasową – trwała trzy minuty.
Po powrocie do Moskwy został jednak od razu zastępcą szefa kontrwywiadu, a potem ministrem ds. sytuacji nadzwyczajnych. Przez następne dwa lata nikt z ludzi ochraniających Putina nie otrzymał nominacji gubernatorskiej.