Dilma Rousseff została po raz pierwszy prezydentem w 2011 r. dzięki poparciu swojego poprzednika, a wcześniej byłego charyzmatycznego działacza związków zawodowych Luli da Silvy. W szczytowym momencie darzyło ją zaufaniem aż 76 proc. Brazylijczyków.
Ale gdy z powodu załamania cen surowców, które eksportuje Brazylia, w tym soi i ropy, kraj wszedł w recesję, prezydent kontynuowała politykę Luli hojnych zabezpieczeń socjalnych, dzięki której w poprzednich latach około 30 mln Brazylijczyków wyszło z nędzy i dołączyło do klasy średniej. To tylko pogłębiło kryzys, bo przerażeni inwestorzy zaczęli uciekać z kraju. Nie tylko bezrobocie poszybowało w górę, ale i średnia płaca spadła o około 20 proc. Ponieważ dług państwa zbliża się do 100 proc., rząd nie mógł już dłużej kontynuować polityki podtrzymywania wzrostu gospodarczego poprzez stymulowanie popytu wewnętrznego kolejnymi dotacjami socjalnymi. W tym roku kraj będzie więc drugi rok z rzędu w głębokiej recesji.
Gwoździem do trumny dla kariery Dilmy i Luli okazały się jednak skandale korupcyjne. Sama afera „Lava Jato" pokazała, że z Petrobrasu politycy wyciągnęli około 2,5 mld dol. łapówek, z czego wiele trafiło do rządzącej Partii Pracujących (PT). A przecież dochodząc do władzy Lula, który wywodzi się z najniższych warstw społecznych, obiecywał, że „rozprawi się z łapówkarstwem".
– Korupcja była w Brazylii zawsze, ale za sprawą grupy młodych prokuratorów na czele z Sergio Moro po raz pierwszy ujrzała światło dzienne. Dilma i Lula płacą za to cenę – mówi „Rz" Drauzio Varella, brazylijski lekarz oraz autor książek o systemie sądowym i więzieniach w kraju. Jego tezę potwierdzają sondaże, które dają Rousseff ledwie 10-proc. poparcie w społeczeństwie.
Ewentualne przejęcie władzy przez Michela Temera nie oznacza jednak końca kryzysu. Pełniący obowiązki prezydenta został wygwizdany przez Brazylijczyków w trakcie ceremonii inauguracji igrzysk olimpijskich: na ich zakończeniu się już nie pojawił.