Po wybiciu się na niepodległość prowincja stanie się krajem miodem i mlekiem płynącym: taka była teza katalońskich secesjonistów, którzy do znudzenia powtarzali, że reszta Hiszpanii „okrada" prowincję.
Ale w miarę jak zbliża się moment jednostronnej deklaracji niepodległości, przyszłość Katalończyków rysuje się w zgoła innych barwach. W środę w czasie debaty w Parlamencie Europejskim żadna frakcja nie poparła planów oderwania się od Hiszpanii, nie uczynił tego też żaden rząd krajów Unii i sama Bruksela. Po stronie Madrytu jasno opowiedział się nawet papież Franciszek. Stało się zupełnie jasne, że nowy kraj, jeśli w ogóle powstanie, natychmiast znajdzie się poza Unią, świat odwróci się do niego plecami. Teza nacjonalistów, że Katalonia jest zbyt ważna, aby reszta Europy mogła ją ignorować, legła w gruzach. Sukces secesji okazałby się zbyt niebezpiecznym przykładem dla innych ruchów niepodległościowych, aby ktokolwiek w Europie mógł mu sprzyjać.
Zdaniem analityków w takich okolicznościach niepodległość doprowadzi do załamania katalońskiego dochodu narodowego o przynajmniej 25–30 proc., tyle co w ostatnich siedmiu latach w Grecji. Sabadell i Caixa, dwa główne banki prowincji, wolą nie ryzykować i już szykują się do przeniesienia siedziby do stolicy Hiszpanii. Chcą mieć pewność, że pozostaną w jednolitym rynku, pod nadzorem Europejskiego Banku Centralnego. Ich śladem idzie coraz więcej firm usługowych i produkcyjnych, jak choćby operator telekomunikacyjny Eurona. Na każde takie doniesienie o przeprowadzce inwestorzy giełdowi reagują z entuzjazmem.
Od wielu już lat katalońscy nacjonaliści mają program niepodległości oparty na mitach. Najważniejszy – wizja superbogatej Katalonii – jest w ogromnym stopniu przesadzony: jak podaje Eurostat, mowa o prowincji, gdzie dochód na mieszkańca jest niższy niż na Mazowszu. Zamieszkała przez 16 proc. ludności Hiszpanii, dostarcza 19 proc. dochodu narodowego państwa, a więc nie tak znowu wiele więcej niż przeciętna reszty kraju. Spektakularne kamienice, jakie turyści podziwiają w Barcelonie, pochodzą z przełomu XIX i XX wieku. Dziś Katalończycy by już takich nie zbudowali.
Ale i obecny poziom życia prowincji może wkrótce okazać się tylko pięknym wspomnieniem, jeśli nie uda się szybko zażegnać kryzysu. Szef lokalnego rządu Carles Puigdemont w coraz większym stopniu staje się przecież zakładnikiem marksistowsko-anarchistycznego ugrupowania Candidatura d'Unitat Popular (CUP), która domaga się ogłoszenia już w poniedziałek nowego państwa. A dla radykałów to dopiero pierwszy etap „rewolucji", która ma objąć nacjonalizację wielkich banków i strategicznych sektorów gospodarki, reformę rolną i wprowadzenie minimalnego uposażenia dla wszystkich. W tym układzie barcelońska burżuazja, której część jest owładnięta nacjonalistyczną gorączką, może się nie odnaleźć.