Marcin Piątkowski: Polski sukces gospodarczy, czyli tę łódkę trudno wywrócić

Globalne liberalne elity tak chętnie mówią o nierównościach i o wykluczonych, ale nic z tym nie robią, a jednocześnie politycy, którzy są przez te elity krytykowani, próbują te problemy rozwiązywać. Rząd PiS z dnia na dzień praktycznie zlikwidował biedę w rodzinach wielodzietnych i na dodatek zrobił to w sposób odpowiedzialny fiskalnie. Mimo to na Harvardzie wszyscy mnie pytali, czemu tak źle się w Polsce dzieje - mówi Marcin Piątkowski, ekonomista.

Aktualizacja: 08.03.2019 23:06 Publikacja: 08.03.2019 00:01

Marcin Piątkowski: Polski sukces gospodarczy, czyli tę łódkę trudno wywrócić

Foto: PAP

Plus Minus: Za kilka miesięcy ukaże się polski przekład pańskiej książki „Europe's Growth Champion", w której przedstawia pan wnioski płynące z historii gospodarczej Polski. Anglojęzyczny oryginał, opublikowany przed rokiem, zdobył na świecie spory rozgłos. Chciał pan w tej książce z pobudek patriotycznych opowiedzieć o sukcesie gospodarczym naszego kraju, czy raczej uznał pan, że ta historia ma uniwersalne przesłanie, stanowi dobrą ilustrację jakiejś teorii?

Przyświecały mi oba te cele. Choć przez ostatnich 30 lat byliśmy europejskim mistrzem we wzroście gospodarczym, a przez ostatnie ćwierć wieku także światowym mistrzem w lidze państw na podobnym poziomie rozwoju, to ani w Banku Światowym, ani w Międzynarodowym Funduszu Walutowym, gdzie pracowałem wcześniej, nie przedstawiało się Polski jako przykładu sukcesu gospodarczego. Byłem tym sfrustrowany nie tylko jako Polak, ale także jako ekonomista.

W obiegu jest wiele wyświechtanych przykładów państw, które odniosły sukces. Często mówi się o Singapurze, Korei Południowej, Chile. Ale ich modele rozwoju są z różnych powodów niemożliwe do naśladowania. Przykładowo, Korea przez większą część okresu doganiania rozwiniętych państw nie była krajem demokratycznym. Pomyślałem, że warto opowiedzieć, jak to się stało, że Polska, która przez większą część swojej 1000-letniej historii była biedna i zacofana, nagle rozkwitła. Miałem jednak świadomość, że takie studium przypadku trzeba zuniwersalizować, żeby ktokolwiek chciał je przeczytać. Spróbowałem więc na podstawie historii gospodarczej Polski odpowiedzieć na fundamentalne dla każdego ekonomisty pytanie, co sprawia, że jedne kraje są bogate, a inne są biedne. I myślę, że to się udało.

Czy nie należałoby raczej mówić o sukcesie całej Europy Środkowo-Wschodniej? W końcu Czechy, Słowacja i Węgry też doświadczyły w ostatnich 30 latach znaczącego wzrostu PKB, a jeśli rozwijały się wolniej, niż Polska, to częściowo dlatego, że startowały z wyższego poziomu...

Część polskiego sukcesu można oczywiście wytłumaczyć teorią konwergencji, wedle której im kraj jest biedniejszy, tym szybciej powinien rosnąć. Rozwój zgodny z tą teorią jest sam w sobie sporym osiągnięciem. Tylko 44 kraje, nie licząc kilku wyspiarskich rajów podatkowych i państw naftowych, cieszą się dziś wysokim dochodem per capita. Pozostałych 150 krajów jest biednych albo „buksuje" w miejscu i nie może dogonić tych bogatych. Niski poziom rozwoju stwarza więc potencjał szybkiego wzrostu, ale większość państw nie potrafi go wykorzystać. A z moich obliczeń wynika, że Polska osiągnęła nawet więcej. Gdyby decydował o tym tylko poziom rozwoju na początku transformacji, rozwijałaby się nieco wolniej.

Czym zasłużyliśmy sobie na tę piątkę z plusem?

Na pewno na mocną piątkę. Punktem wyjścia jest dla mnie instytucjonalna teoria rozwoju zaproponowana przez Darona Acemoglu, Simona Johnsona i Jamesa Robinsona. Według niej społeczeństwa dzielą się na wykluczające, oligarchiczne, czyli ekstraktywne, i włączające, inkluzywne. W tych pierwszych wąska elita rządzi dla własnych korzyści, w drugich zaś większość rządzi w interesie większości. Kluczem do rozwoju jest właśnie inkluzywność społeczna i ekonomiczna, którą można sprowadzić do praworządności, otwartych rynków i równych szans dla wszystkich. Prawie wszystkie 44 bogate kraje są demokratyczne i mają umiarkowany poziom nierówności. Inkluzywne społeczeństwo jest więc warunkiem koniecznym, aby wejść na ścieżkę rozwoju i stać się bogatym, ale nie wystarczającym, aby podtrzymać szybki rozwój przez dłuższy czas. Rozwój nigdy nie jest jednoczynnikowy. Ważne są też np. wartości i kultura, którymi podszyte są instytucje, jacy ludzie znajdują się u sterów polityki gospodarczej, geografia czy łut szczęścia. W Polsce przez ostatnich 30 lat, wbrew powszechnemu narzekaniu na nasze elity, wszystkie warunki sukcesu zostały spełnione.

Znów, wszystkie kraje Europy Środkowo-Wschodniej są demokratyczne, wszystkie mają też otwarte granice, sprawne rynki wewnętrzne, niezależne banki centralne itp. Co nam wyszło lepiej, niż na przykład Czechom czy Węgrom?

Wiele rzeczy. Proszę zwrócić uwagę na przykład na to, że żadnemu spośród polskich decydentów gospodarczych z ostatnich 30 lat nie można było zarzucić nieuczciwości. Kiedy na zachód i na wschód od nas politycy „sprzedają się" biznesowi, to w Polsce wielu ministrów finansów po odejściu z rządu wracało do pracy na uczelnie. To wyjątkowe doświadczenie na tle regionu i świata. Ważne też oczywiście były kompetencje: praktycznie wszyscy polscy politycy gospodarczy od 1989 r. uczyli się ekonomii na Zachodzie. A np. w Bułgarii do 2002 r. żaden minister finansów nawet nie mówił po angielsku. Dzięki temu pod wieloma względami prowadziliśmy lepszą politykę, niż nasi sąsiedzi i stąd siła nabywcza dochodów przeciętnego Polaka od początku transformacji wzrosła prawie trzykrotnie, a przeciętnego Węgra nawet się nie podwoiła.

Jedną z wielu dobrych decyzji – choć w praktyce nie bardzo mieliśmy wybór – była restrukturyzacja długu. W przeciwieństwie do nas Węgrzy uznali, że jeśli nie będą prosić zachodnich wierzycieli o umorzenie części długu, to w przyszłości ich obligacje będą bardziej wiarygodne i będą mniej płacili za kredyt. Wyszło jednak inaczej. W efekcie dług publiczny Węgier jest niewiele mniejszy niż w punkcie wyjścia, przewyższa dzisiaj 70 proc. PKB, a w Polsce dzięki redukcji o połowę na początku lat 90. XX w. jest on poniżej 50 proc. PKB. Pragmatyzm zaprocentował.

Polska wyróżniała się też od początku pod względem rozwoju systemu edukacji. Więcej młodych ludzi niż w innych krajach – do niedawna ponad połowa młodych Polaków – kończyło studia. Poprawiła się też jakość edukacji, szczególnie na średnim poziomie.

Podatnicy u nas nigdy nie musieli też bezpośrednio płacić za ratowanie banków, a na przykład na Węgrzech w okresie transformacji wystąpiły dwa kryzysy bankowe, które łącznie kosztowały 10 proc. PKB. Tę wyliczankę można długo ciągnąć.

Wspomniał pan, że przez większą część swojej historii Polska była zacofana gospodarczo. Jak to możliwe, skoro podobno byliśmy jednym z prekursorów demokracji, która z kolei jest jedną ze składowych społeczeństwa inkluzywnego?

Ta nasza szlachecka demokracja była ułomna, oligarchiczna. O demokracji mówimy tylko dlatego, że spora część społeczeństwa – w zależności od szacunków od 5 do 10 proc. – miała władzę. Ale ta elita nie była zainteresowana polityką gospodarczą sprzyjającą rozwojowi. Rządziła tak, aby nikt nie mógł zaszkodzić jej pozycji. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że to był jeden wielki „układ". I to odróżniało polską elitę od brytyjskiej czy holenderskiej. Tamta szlachta miała silną konkurencję w postaci mieszczaństwa i chłopstwa. U nas szlachta zmonopolizowała politykę i gospodarkę. Chłopi pańszczyźniani nie różnili się w zasadzie od niewolników, a mieszczaństwo nie było w stanie uzyskać autonomii, bo szlachta zwalczała rozwój miast, handlu i przedsiębiorczości. Na przykład nie mogąc zajmować się biznesem – groziła za to utrata tytułu szlacheckiego – powierzyła to obcokrajowcom, którzy nie mieli żadnych politycznych praw i nie zagrażali elicie. Polskie zboże eksportowali więc Holendrzy i Niemcy, a nie Polacy.

Przedsiębiorcami też byli w większości obcokrajowcy bądź imigranci, aż do 1939 r. Krakowski Kazimierz był dzielnicą stworzoną przez szlachtę za murami miasta dla Żydów, którzy mieli stanowić przeciwwagę dla mieszczaństwa. Efekty tamtej polityki są zresztą widoczne do dzisiaj. Polska jest wciąż mniej zurbanizowana niż inne kraje regionu.

Krótko mówiąc, szlachta stworzyła system oligarchiczny, który był korzystny dla niej, ale szkodliwy dla pozostałych 90 proc. społeczeństwa. Nie miała żadnych bodźców, aby coś reformować, tworzyć warunki do rozwoju gospodarczego. Polska tkwiła więc w oligarchicznej pułapce, z której wyrwały nas dopiero II wojna światowa i komunizm.

Patrząc z perspektywy czasu, komunizm zmusił nas do wolności?

Paradoks komunizmu, a po 1956 r. realnego socjalizmu, polega na tym, że choć doprowadził Polskę do katastrofy gospodarczej, to zarazem położył podwaliny późniejszego sukcesu. To dlatego, że zlikwidował feudalne, oligarchiczne i szkodliwe struktury społeczne, podniósł miliony chłopów i robotników ze skrajnego ubóstwa, stworzył egalitarne, mobilne i dobrze wykształcone społeczeństwo. Ta inkluzywność była oczywiście przykryta licznymi dysfunkcjami PRL-u, ale zaprocentowała, gdy upadł. Można to przedstawić tak, że Polska przez większą część historii była starym dorzeczem, w którym żyło tylko kilka tłustych ryb, a reszta przymierała głodem. PRL ożywił to dorzecze, a Balcerowicz, Kołodko i inni swoimi reformami przekopali rów między nim a głównym korytem rzeki.

Skąd wiadomo, że bez komunizmu by się nam nie udało? Same wojny nie wystarczyłyby, aby obalić stary porządek?

Nie wiadomo, ale faktem jest, że większość spośród 150 krajów, którym nie udało się doszlusować do bogatej elity, tkwi w oligarchicznej pułapce. Tam wciąż panuje system, w którym pełną kontrolę nad gospodarką i polityką ma wąska grupa ludzi. Taki system niezwykle trudno jest zreformować od wewnątrz, bo elity – jak np. dzisiejsi oligarchowie w Rosji – są silne, żyją dostatnio i nie mają interesu w tym, aby coś zmieniać.

Czarne dziury w kosmologii zostały tak nazwane, bo mają tak dużą siłę grawitacji, że nie wydostaje się z nich światło. Systemy oligarchiczne są podobne. Siła oligarchicznych elit jest tak duża, że państwa mogą na zawsze tkwić w rozwojowej pułapce. Dlatego w ostatnich 500 latach tylko nielicznym krajom, np. Wielkiej Brytanii, Holandii i Francji, udało się samodzielnie zreformować i wkroczyć na ścieżkę wzrostu. Większość spośród 44 zamożnych dzisiaj krajów potrzebowała do tego zewnętrznego szoku. Europie Zachodniej zapewnił taki szok Napoleon, Azji – Amerykanie, a Polsce – Stalin. Spostrzeżenie, że zewnętrzna przemoc w różnej formie była kluczowym czynnikiem wyjścia z oligarchicznej, ekstraktywnej pułapki i stworzenia inkluzywnego społeczeństwa kluczowego dla rozwoju to mój oryginalny wkład w instytucjonalną teorię rozwoju Acemoglu, Johnsona i Robinsona. Oni mówią, że społeczeństwa ekstraktywne tkwią w stagnacji, a inkluzywne kwitną, ale nie tłumaczą, jak kraj może przesunąć się z jednego systemu do drugiego.

Jaka w takim układzie jest rola instytucji rozwojowych, takich jak Bank Światowy, Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju itp.? Skoro wyrwać kraj z ekstraktywnej pułapki jest tak trudno, że w przeszłości wymagało to rozlewu krwi, to ubogim krajom mogą pomóc tylko zbrojne interwencje, a nie tabuny doradców, transfery funduszy itd.

Zgadzam się, że w świetle tej teorii rozwoju perspektywy dołączania kolejnych państw do grupy bogatych są pesymistyczne. Ubóstwo jeszcze długo nie zniknie. Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy chcą dobrze i w krajach ubogich robią, co mogą, ale koniec końców często sprowadza się to do malowania samochodu, w którym nie działa silnik. Świat pomaga Afryce od ponad 60 lat, w tym czasie wydano tam około 3 bln dol. A mimo to dystans tego kontynentu wobec zamożnych krajów jeszcze się zwiększył. Np. Nigeria od uzyskania niepodległości w 1960 r. uzyskała ponad 800 mld dol. wpływów z ropy, lecz 40 proc. tamtejszego społeczeństwa żyje w biedzie.

W pomocy rozwojowej nie chodzi też o braku dostępu do wiedzy. Decydenci z ubogich krajów dobrze wiedzą, co robić. Mogą korzystać z całej rzeszy doradców z Banku Światowego, MFW, think tanków i organizacji pozarządowych czy zatrudniać ekonomicznych noblistów. Ale często nie chcą z tej wiedzy korzystać, bo w oligarchicznych społeczeństwach celem elit jest utrzymanie systemu, który dla nich jest korzystny, a niekoniecznie dobrobyt całego społeczeństwa. Problemem nie jest brak pieniędzy czy wiedzy, ale brak chęci. To trudno zmienić.

Ostatnie interwencje zbrojne demokratycznego świata w krajach niedemokratycznych też jednak nie kończyły się dobrze.

Interwencje zbrojne nie mogą być rozwiązaniem, z wielu oczywistych powodów, nawet jeśli wiemy, że historycznie często były dla biednych krajów punktem zwrotnym. Instytucje rozwojowe i cały bogaty świat jest więc skazany na politykę małych kroków. Mogą na przykład naciskać na władze biednych krajów, aby otwierały rynki, budowały kluczową infrastrukturę, ściągały podatki od najbogatszych i zapewniały powszechny dostęp do edukacji tak, aby dać szanse na powstanie inkluzywnego społeczeństwa i wyrwanie kraju z ekstraktywnej pułapki. Jednym z bodźców, oprócz dostępu do pieniędzy, mogłaby być np. obietnica dostępu do rynku pracy w krajach bogatych. I jednocześnie skuteczna blokada dla transferu miliardów dolarów skradzionych przez elity biednych krajów. Ale czekając na takie zmiany nie wstrzymywałbym oddechu, niestety.

Podziela pan obawy Thomasa Piketty'ego, że wzrost nierówności majątkowych doprowadzi w niektórych krajach do odrodzenia oligarchii, a z czasem wepchnie je ponownie w ekstraktywną pułapkę?

Tak. Droga od modelu ekstraktywnego do inkluzywnego nie musi być jednokierunkowa. Jeśli pozwoli się elitom uzyskać dominującą pozycję – a to jest w gospodarce rynkowej naturalny proces – mogą stworzyć system, który będzie działał tylko dla nich i ich dzieci. Gromadzące się w Davos elity już teraz sterują systemem politycznym, a jednocześnie szerzą propagandę, że wszystko jest w porządku, że nie trzeba nic zmieniać. Już dziś można się zastanawiać, czy na przykład USA to jeszcze kraj inkluzywny, czy już oligarchiczny, rządzony przez wąską elitę plutokratów z obu części sceny politycznej. Dlatego w Polsce należy zrobić wszystko, aby elita nie odleciała reszcie społeczeństwa. Tak było wcześniej w historii i nie można dopuścić, aby się to powtórzyło.

W Polsce też widać niepokojący wzrost nierówności, czy chodzi tylko o to, żeby mieć świadomość tego zagrożenia?

PRL, pomimo wszystkich swoich absurdów, sprawił, że Polska stała się krajem egalitarnym. I w odróżnieniu od innych krajów w regionie nie zaprzepaściliśmy tego osiągnięcia w okresie transformacji. Nie mamy oligarchów m.in. dzięki temu, że reformy na początku transformacji szybko zniszczyły wszelkie monopole, na których można by się uwłaszczyć. Jednocześnie mieliśmy sporo szczęścia, bo nie powiodła się szybka, masowa prywatyzacja. W 1996 r., gdy taka prywatyzacja ruszyła, mieliśmy już wolne media, mocne instytucje, a przede wszystkim było wiadomo, ile warte są prywatyzowane aktywa. Nie dało się więc kupić państwowych firm za bezcen tak jak w innych krajach regionu, gdzie prywatyzacja zaczęła się na początku lat 90. No i nie mamy tyle ropy, gazu i innych surowców naturalnych, by sprzyjało to oligarchizacji. Mimo to w ostatnich 30 latach nierówności w Polsce wzrosły, szczególnie majątkowe. W kraju, którym przez większą część historii uprzywilejowani rządzili we własnym interesie, to zjawisko jest problemem. Na szczęście obecny rząd, nawet jeśli pod innymi względami zasługuje na krytykę, zdaje się to rozumieć. Uszczelnianie systemu podatkowego, zwiększanie jego progresywności, podwyższanie płacy minimalnej i 500+ to rozwiązania, które zmniejszyły nierówności i zwiększyły inkluzywność. To nam się dobrze przysłuży.

A czy nie jest tak, że w zglobalizowanym świecie powinniśmy się raczej obawiać rosnących wpływów wielkich, transnarodowych korporacji, niż lokalnych krezusów? Przecież nawet oni są bezsilni na tle globalnej elity.

Zgadzam się. Jesteśmy częścią światowej gospodarki, w której umacniają się globalne monopole. Nie chodzi tylko o firmy internetowe, choć to najbardziej widoczny przejaw postępującej monopolizacji. Większość przychodów takich firm pochodzi z renty monopolisty, a nie z tego, że są innowacyjne. To jest jednak problem, którego Polska samodzielnie nie rozwiąże, to jest zadanie dla UE. Moim zdaniem należałoby wprowadzić paneuropejski podatek dla około 2 tys. największych korporacji transnarodowych. Chodzi o dodatkowy podatek dla firm, które najwięcej zyskują na istnieniu wspólnego unijnego rynku, ale najmniej za dostęp do niego płacą i najbardziej oszukują, bo zyski transferują do rajów podatkowych. Dochody z takiego nowego podatku, które mogłyby sięgać prawie 100 mld euro rocznie, można by przeznaczyć na wprowadzenie np. 1000+, rocznego transferu dla każdego unijnego dziecka. Nie tylko zwiększylibyśmy dzięki temu inkluzywność – bo 1000 euro rocznie miałoby o wiele większą wartość dla młodego Bułgara czy Polaka niż dla Holendra czy Luksemburczyka – ale stworzylibyśmy też Europejczyków, bo mało co lepiej buduje świadomość niż pieniądze na koncie. Przy okazji, dalibyśmy szanse polskim przedsiębiorcom na bardziej wyrównaną walkę z globalnymi koncernami. Inaczej prawdopodobieństwo wygrania Pesy z Siemensem będzie dalej takie samo jak Legii z Realem.

Pochwalił pan rząd PiS za politykę, która może zapobiec narastaniu nierówności. Ale jednocześnie ten rząd ingeruje w niezależność sądownictwa. Czy to nie jest osłabianie kluczowej dla inkluzywnego społeczeństwa instytucji?

Zmiany w sądownictwie, w tym osłabianie pozycji Trybunału Konstytucyjnego, są zagrożeniem dla przyszłości Polski. Praktycznie nigdy nie mieliśmy u nas rządów prawa – sprawy zawsze brało się w swoje ręce – i dopiero od 30 lat takie państwo prawa budujemy. A bez rządów prawa, jak pokazuje historia gospodarcza, rozwój jest niemożliwy. Martwią mnie też skutki reformy edukacji, bo jest ona niezgodna z globalnymi trendami, oraz obniżenie wieku emerytalnego, które zmniejszyło podaż pracy.

Ale też dziwi mnie, że gdy na świecie mówi się o Polsce, to właśnie tylko w tym kontekście, zupełnie zapominając o tym, że ten zły rząd robi też dobre rzeczy. To jest pewien paradoks, że globalne liberalne elity tak chętnie mówią o nierównościach i o wykluczonych, ale nic z tym nie robią, a jednocześnie politycy, którzy są przez te elity krytykowani, próbują te problemy rozwiązywać. Rząd PiS z dnia na dzień np. praktycznie zlikwidował biedę w rodzinach wielodzietnych i na dodatek zrobił to w sposób odpowiedzialny fiskalnie. A mimo to na Harvardzie, gdzie pisałem książkę, wszyscy mnie pytali, czemu tak źle się w Polsce dzieje.

Może dlatego, że zmiany w sądownictwie to niejedyny punkt programu PiS, który może budzić obawy. Rząd zwiększa rolę spółek państwowych, a jednocześnie bardziej niż poprzednicy ingeruje w ich działanie. Nie da się też zaprzeczyć, że zwiększył mocno wydatki publiczne i dopiero w okresie spowolnienia da się rzetelnie ocenić, czy zrobił to w sposób odpowiedzialny fiskalnie. Między innymi za to jest krytykowany przez środowisko Leszka Balcerowicza, którego reformy – jak pan przyznaje – walnie przyczyniły się do naszego sukcesu gospodarczego.

Gdy Polska wygrała na Stadionie Narodowym z Niemcami 2:0, to nikt nie wytykał naszym piłkarzom, że wygrali, bo Niemcy byli rozluźnieni po wygranych mistrzostwach świata. Sukcesy w okresie dobrej koniunktury nie przestają być sukcesami, bo dobrą koniunkturę trzeba umieć wykorzystać. Z jakiegoś powodu 150 państw na świecie nie potrafi tego zrobić. Gdyby potrafiły, nie byłoby biedy na świecie. Poza wszystkim, nie ma żadnego powodu, aby celem polskiego rządu była nadwyżka budżetowa. Polska ma ogromne potrzeby inwestycyjne. A inwestycje w nowe połączenia kolejowe czy drogowe mają stopę zwrotu wielokrotnie wyższą niż koszt ich finansowania, który wynosi około 3 proc. Nie powinniśmy oszczędzać za wszelką cenę, tylko inwestować, aby odrobić nasze tysiącletnie zacofanie. A dług trzeba systematycznie zmniejszać, nie tnąc wydatki na oślep, ale na drodze wzrostu gospodarczego, tak jak do tej pory.

Wśród filarów państwa inkluzywnego wymienił pan otwartość granic i rynków. Nietrudno o wrażenie, że program PiS idzie w przeciwnym kierunku: umacniania spółek państwowych, wspierania rodzimych firm kosztem zagranicznych, dystansowania się od UE.

Tak, nieskrępowany handel jest ważny, bo wpiera gospodarczy rozwój, ale globalne liberalne elity, które do tego nawołują, zapominają o tym, że trzeba także pomagać tym, którzy na tym znoszeniu barier tracą. Tak jak na przykład mieszkańcy Detroit, którzy stracili pracę w sektorze motoryzacyjnym, czy mieszkańcy Dąbrowy Górniczej, którzy stracili pracę w hutnictwie. Korzyści, które państwo odnosi z otwartych granic, w jakiejś części trzeba oddać przegranym w formie inwestycji w infrastrukturę, wysokiej jakości szkolnictwa, bezpośrednich transferów itp. Mam wrażenie, że obecny rząd to rozumie, dostrzega potrzebę inwestowania w zapóźnione regiony i wspierania poszkodowanych grup społecznych. Jeśli zaś chodzi o niechęć do kapitału zagranicznego, to widać ją na poziomie retoryki, ale już nie w praktyce. Premier Morawiecki rano mówi elektoratowi, że jesteśmy kolonią Niemiec i musimy z tym skończyć, a wieczorem przecina wstęgę w nowej fabryce Mercedesa. W rządzie jest wielu pragmatycznych ekspertów, jak Jerzy Kwieciński czy Jadwiga Emilewicz, którzy nieustannie zabiegają o nowe inwestycje, o napływ kapitału z zagranicy. Retoryka PiS nie jest mi bliska, ale na szczęście rzadko przekłada się na praktykę.

Z tego, co pan mówi, można wyciągnąć wniosek, że polska gospodarka jest na autopilocie, że nie sposób nic zepsuć.

Bo w pewnym sensie tak jest. Patrząc w szerszej perspektywie, Polska jest łódką na środku wielkiej rzeki, którą jest inkluzywny rozwój gospodarczy. Rzeka ma bardzo silny nurt i trzeba się natrudzić – stać się np. Wenezuelą – aby tę łódkę znów zepchnąć do starorzecza albo ją wywrócić. Jeśli będziemy trochę silniej wiosłowali lewym wiosłem albo prawym, to aż tak wiele to nie zmieni. Dlaczego Dania jest dziś zamożnym krajem? Nie dlatego, że przez 20 lat rosła w tempie 5 proc. rocznie, tylko dlatego, że przez 100 lat rosła w tempie 2 proc. rocznie. Tamtejsza gospodarka ma tak mocne fundamenty, że trudno je popsuć. Polska i inne kraje naszego regionu są w coraz bardziej podobnej sytuacji. Jedne wiosłują szybciej, inne wolniej, ale wszystkie – z wyjątkiem jeszcze przez kilka lat Czech – są dziś relatywnie do Zachodu najbogatsze w swojej historii, przeżywają złoty wiek.

Chcielibyśmy jednak, aby łódka płynęła jak najszybciej. Czy na przykład dyskusja na temat przyjęcia euro ma w tym kontekście jakiekolwiek znaczenie?

Euro ma fundamentalne znaczenie symboliczne, ale mniejsze ekonomiczne. Przyjęcie tej waluty nie zdecyduje o przyszłości polskiej gospodarki, bo o niej będą decydować trendy demograficzne, innowacje, edukacja, otwarte granice, jakość instytucji. Ale przyjęcie euro na dobrych warunkach może nam kiedyś pomóc. Moim zdaniem, powinniśmy trzymać nogę w drzwiach do strefy euro, deklarować wolę przystąpienia do tego klubu, ale z samym wejściem możemy poczekać do czasu, gdy korzyści z wejścia będą oczywiste. Innymi słowy, Polska powinna się zaręczyć z euro, ale nie spieszyć się ze ślubem.

Dr Marcin Piątkowski – ekonomista pracujący w Pekinie, adiunkt w Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie, wizytujący ekonomista na Uniwersytecie Harvarda, autor książki pt. „Europe's Growth Champion. Insights from the Economic Rise of Poland" wydanej nakładem Oxford University Press

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Za kilka miesięcy ukaże się polski przekład pańskiej książki „Europe's Growth Champion", w której przedstawia pan wnioski płynące z historii gospodarczej Polski. Anglojęzyczny oryginał, opublikowany przed rokiem, zdobył na świecie spory rozgłos. Chciał pan w tej książce z pobudek patriotycznych opowiedzieć o sukcesie gospodarczym naszego kraju, czy raczej uznał pan, że ta historia ma uniwersalne przesłanie, stanowi dobrą ilustrację jakiejś teorii?

Przyświecały mi oba te cele. Choć przez ostatnich 30 lat byliśmy europejskim mistrzem we wzroście gospodarczym, a przez ostatnie ćwierć wieku także światowym mistrzem w lidze państw na podobnym poziomie rozwoju, to ani w Banku Światowym, ani w Międzynarodowym Funduszu Walutowym, gdzie pracowałem wcześniej, nie przedstawiało się Polski jako przykładu sukcesu gospodarczego. Byłem tym sfrustrowany nie tylko jako Polak, ale także jako ekonomista.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą