Było to prawie pięć lat temu na Krecie, dokładniej – na plaży koło Heronissos. Szesnastoletni Stefanos uczestniczył w turnieju z cyklu ITF Futures w pobliskim Heraklionie, właśnie miał dzień przerwy, więc pojechał z kolegą popływać w Morzu Egejskim.
Nawet nie zauważyli, kiedy przyjemna kąpiel zamieniła się horror. Fale przypływu i prądy morskie spowodowały, że obaj chłopcy nagle zdali sobie sprawę, że nie mają siły wrócić na oddalony o niespełna 50 metrów brzeg. Przed utonięciem uratował ich tata Stefanosa – Apostolos. Zobaczył, co się dzieje, rzucił się do wody, najpierw wyciągnął na pobliską skałę syna, potem popłynął po kolegę i też dał radę.
– Fale zalewały nas co dwie–trzy sekundy. Pierwszy raz poczułem, co znaczy być na granicy życia i śmierci. Dzieliły mnie od niej chwile – mówił nieraz Stefanos. Nawet po kilku latach to wspomnienie nie zbladło. Przywołuje je podczas konferencji prasowych, by dodać, że ta krótka, ale mocna lekcja dała mu wiele i zasadniczo zmieniła podejście do wszystkiego, także do sportu.
– Kiedy radzisz sobie z taką sytuacją i udaje ci się przetrwać, twój mózg działa potem inaczej. Bardziej doceniasz to, co masz. Przez to stałem się zdecydowanie bardziej zdyscyplinowany i jednocześnie bardziej zrelaksowany na korcie. To, z czym się zmierzyłem w Morzu Egejskim, było po wielekroć trudniejsze niż cokolwiek innego – mówił dziennikarzowi „The Telegraph". I dodawał: – W tamtej chwili dogłębnie zrozumiałem sławne wimbledońskie słowa Borisa Beckera: „Przegrałem mecz tenisowy. Nikt nie umarł".
Wysoki (194 cm wzrostu), szczupły, z długimi blond włosami i mocnym błyskiem w oku – wedle niektórych mediów, zwłaszcza tych bardziej skłonnych do nagłych zachwytów, jest już jak grecki, czyli klasyczny, choć żywy posąg sportowca.