Dzień przed sylwestrem ubiegłego roku mogło się jeszcze wydawać, że żyjemy w złotym wieku. Może lewica narzekała na nierówności społeczne, a prawica na upadek tradycji, ale statystyki były uspokajające. W ciągu ostatnich 200 lat – jak wskazywał cztery lata temu w książce „Nowe Oświecenie" amerykański psycholog Steven Pinker – odsetek osób żyjących w skrajnym ubóstwie spadł na łeb na szyję z 90 do 10 proc. Połowa tego spadku nastąpiła od 1980 r. Świat przechodził kolejne fale demokratyzacji, rosły równość, jakość życia, dostęp do edukacji, i to nie tylko w najbogatszych krajach. Wzrost gospodarczy od 1995 r. w 30 państwach rozwijających się, dawniej zwanych państwami Trzeciego Świata, takich jak Bangladesz, Etiopia czy Rwanda, przekłada się – twierdził Pinker – na podwojenie przychodów per capita co 18 lat.
Warunkiem niezbędnym do korzystania z bogactwa jest oczywiście zdrowie, ale w tym zakresie też nastąpiła kolosalna poprawa, może większa niż we wszystkich innych obszarach. Oczekiwana długość życia w Europie od 1960 r. do 2017 r. wzrosła z 52 do 72 lat. Dane WHO wskazują, że umieralność niemowląt przez 17 lat do 2017 r. spadła z 65 do 27 zgonów na 1000 urodzeń żywych. Wyeliminowaliśmy całkowicie ospę prawdziwą, prawie pokonaliśmy chorobę Heinego-Medina, radzimy sobie z dyfterytem, szkarlatyną i z wieloma chorobami, które jeszcze nie tak dawno niosły masową śmierć.
Historyk Yuval Noah Harari w książce „Homo Deus. Krótka historia jutra" (sprzedaż: ponad 7 milionów egzemplarzy) wtórował Pinkerowi, mówiąc: „Nikt nie może zagwarantować, że jakiś upiorny powrót groźnych plag rzeczywiście nie nastąpi, ale mamy realne podstawy, żeby uważać, że w wyścigu zbrojeń między lekarzami a zarazkami ci pierwsi będą szybsi". Harari zdawał się wierzyć, że rzeczywiście zaczynamy „opanowywać głód, zarazę i wojnę". Roztoczył więc wizję, wedle której w XXI wieku podejmiemy prawdopodobnie próbę osiągnięcia nieśmiertelności, trwałego szczęścia i boskich mocy. Wszystko to dzięki ludzkiemu rozumowi i postępowi.
Świat spał spokojnie, kołysany pieśnią koryfeuszy nowego oświecenia. Pierwsze oznaki wybudzenia z drzemki miały miejsce 31 grudnia 2019 r., kiedy to w Wuhanie, stolicy chińskiej prowincji Hubei, pojawiły się pierwsze przypadki zapalenia płuc o nieznanej przyczynie. 3 stycznia 2020 r. chorowały 44 osoby, w tym 11 poważnie. Dwa dni później pojawił się komunikat WHO na ten temat, jednak organizacja wskazała, że „nie zaleca żadnych szczególnych środków dla podróżnych" i „odradza nakładanie jakichkolwiek restrykcji dotyczących podróży lub handlu z Chinami". To było trzy miesiące temu. Gdzie jesteśmy dziś – wiadomo. Na pewno świat się budzi i nie jest to przebudzenie przyjemne. Jesteśmy bliżej lęku i dalej od zaufania do rozumu niż jeszcze kwartał temu.
Kojąca siła głębokiej wiary
Jaki lęk obudził się w nas pod wpływem pandemii? Jest to przede wszystkim ten najważniejszy, podstawowy: strach przed śmiercią. O tym, że jest on najsilniejszą z ludzkich obaw, mówili wielcy mędrcy różnych epok – od Arystotelesa po Gandhiego. Jest jednak także czymś większym: mówi się, że wszystkie formy lęku są jedynie pochodną lęku przed śmiercią. Każda utrata – zdrowia, pieniędzy, statusu społecznego – jest swego rodzaju małą śmiercią, ubytkiem, przybliżeniem do nicości. Antropolog Ernest Becker twierdzi, że lęk przed śmiercią jest główną siłą napędową wszelakiej ludzkiej działalności. Działalność ta ma na celu uniknięcie fatum śmierci poprzez zaprzeczenie, że to ona jest naszym ostatecznym przeznaczeniem. Tyle tylko, że ostatecznie nie da się temu zaprzeczyć.