Jak walczyłem z pychą

Najbardziej pouczające było dla mnie spotkanie z ludźmi RCA z biura w Londynie. Prowadzili o swoich komercyjnych artystach rozmowy w stylu: „Co się martwisz, jak nie dogra, to dowygląda. Poradzimy sobie”. Myślę, że byłem wątkiem tragicznym w ich historii - mówi Stanisław Soyka

Publikacja: 05.12.2008 23:33

Jak walczyłem z pychą

Foto: Rzeczpospolita, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

[b]Rz: „Na miły Bóg, życie nie tylko po to jest, by brać/ Życie nie po to, by bezczynnie stać/ I aby żyć, siebie samego trzeba dać”. Uznałby pan słowa z „Tolerancji” za swoje credo?[/b]

"Tolerancja” to jest moja, mocno uproszczona wersja tego, czego Chrystus uczył o miłości. Są wiara, nadzieja i miłość. Z nich zaś największa jest miłość. Trudna formuła, bo przecież trzeba „ siebie samego dać”. Ale życie przekonuje, że najlepiej jest, gdy prawda, o której śpiewam, przejawia się w każdym naszym poczynaniu. Człowiek spełnia się przez drugiego człowieka. Spełnianie polega na tym, że zapomina się o sobie. To nie jest łatwe, jednak kiedy się udaje, nie tylko nie tracimy siebie, ale zyskujemy, stajemy się bogatsi.

[b]Kto był pana pierwszym muzycznym mistrzem?[/b]

Józef Janko, tata mamy. W niedzielę wyjmował z szafy elegancki garnitur z kamizelką, najbardziej wykrochmaloną koszulę i przepadał na całe przedpołudnie w kościele. Był bowiem organistą samoukiem, grał do mszy, a ja siedziałem obok. Zawsze korciły mnie jego organy. A że jak było się u dziadków, to się często śpiewało, mój głos zaczął się przedzierać przez inne. Dziadek mówił do mamy: „Dzioucha, ucz tego synka!”. Poszedłem do muzycznego przedszkola, a potem do regularnej klasy skrzypiec, gdzie okazało się, że muszę ćwiczyć i nie mogę wyjść na podwórko. Moje męki związane były z systematyczną nauką muzyki, natomiast kiedy tata zaprowadził mnie do katedry świętego Piotra i Pawła w Gliwicach, na zaproszenie jej organisty i chórmistrza, zaczęła się dla mnie niebywała przygoda.

[b]Porzucił pan skrzypce?[/b]

Nie, ale w chórze prowadzonym przez pana Wacława Różaka czułem ogromną radość. Śpiewaliśmy muzykę europejską, poczynając od Wacława z Szamotuł, Gomółki, poprzez włoski renesans, barok, Haendla, Bacha, Mozarta, Verdiego, aż po Moniuszkę. Już jako ośmiolatek czytałem nuty. Zacząłem w sopranach, potem byłem w altach, a kończyłem w tenorach. I nie przypominam sobie, żebym się nie palił do pójścia na próbę. Z czasem pan Wacław Różak zaczął mnie dopuszczać do organów. Na początku się bałem, ale później przelatywałem wszystkie msze, a pierwsza była o 7.30, ostatnia zaś o 13.00. Potem nieszpory. Również się grało. Kiedy dostąpiłem przywileju grania na ślubach, potrafiłem zarobić tysiąc złotych. Ogromne pieniądze. Tata zarabiał 2800 zł. Starym obyczajem połowę oddawałem mamie i kupowałem sobie bardzo drogie papierosy. Camele albo winstony. Był taki sklepik kolonialny po drodze do szkoły, z różnymi wspaniałościami.

[b]Mama zdecydowała, żeby zapisał się pan do oazy.[/b]

Zacząłem mądralować, zauważać hipokryzję, zwłaszcza wśród dalszych krewnych, i uzależnienia rodziców od ich opinii, które mnie irytowały. Mama, gdy się tylko dowiedziała, że istnieje ruch oazowy – możliwość religijnego spotkania młodzieżowego w górach, na obozie, zdołała mnie namówić. Spotkałem wspaniałych ludzi, mojego duchowego ojca – ojca Zabielskiego – i księdza profesora Blachnickiego. Szybko się zorientowali, że jestem muzykalny, więc dostałem rolę muzycznego animatora, czyli kantora prowadzącego śpiewy. Założenie oazy było takie, że trzeba się zająć młodym pokoleniem, by weszło w rzeczywistość po Soborze Watykańskim II. Ksiądz Zabielski bardzo mi porozjaśniał i poprostował ścieżki boże. Dowiedziałem się, że modlić trzeba się całym swoim postępowaniem. To było również moje pierwsze spotkanie z czarną muzyką. Jeszcze wówczas nie słyszałem Arethy Franklin, Raya Charlesa, ale smaku się nabrało. Zobaczyłem, że nie ma nic zdrożnego w okazywaniu radości podczas mszy, klaskaniu, tańczeniu. Już pod koniec liceum muzycznego byłem znany z tego, że gdy dzwonił dzwonek na przerwę, nie wychodziłem na podwórko, tylko siadałem do pianina, improwizowałem i śpiewałem standardy muzyki rhythm-andbluesowej, spirituals and gospel.

[b]Jak to było, że dostał się pan od razu na drugi rok Akademii Muzycznej w Katowicach i skończył ją w trzy lata?[/b]

Na dyplomie technicznym grałem „Kaprys” Paganiniego, etiudy Kreutzera i sonatę Telemanna. Nagle zdekoncentrowałem się, nie wiedziałem, co grać dalej, a decydowały ułamki sekund. No to zacząłem improwizować i zagrałem chyba 16 taktów, całkiem bezczelnie. Wtedy złapałem ciąg dalszy oryginału i dojechałem do finału. Obawiałem się, że będzie słabo, tymczasem ciało pedagogiczne biło brawo. Już na studiach mój świętej pamięci ukochany profesor Tadeusz Borkowski, niezwykle mądry człowiek, powiedział do mnie: „Wiesz, Stachu, Davidem Ojstrachem to ty nie będziesz. Ale masz talent improwizatorski”.

[b]Debiutancka płyta nagrana w Filharmonii Narodowej była improwizacją?[/b]

Miałem grać z Extra Ballem, pod którego szyldem już wtedy prezentowałem półgodzinny set solo z fortepianem. Jednak o tym, że wystąpię w pierwszej części koncertu Extra Ball w filharmonii, dowiedziałem się w dniu koncertu. A Marek Cabanowski, który prowadził wydawnictwo „Biały kruk czarnego krążka” PolJazzu, postanowił mnie nagrać, odpowiadając na prośby i listy jazzfanów. Album „Don’t You Cry” został wydany na ich życzenie.

[b]Ważna była dla budowania pana pozycji entuzjastyczna recenzja Connovera?[/b]

To było w programie nadawanym przez Głos Ameryki. Kiedy przyszedł do Connovera Dizzy Gillespie, zaczął audycję od mojego nagrania „Summertime”. Zapytał Gillespiego: „Zgadnij, kto to?”. Dizzy stęknął parę razy, powiedział „Wow, wow! No idea!”. A Connover: „Dizzy, to jest najbardziej strzeżona tajemnica muzyki polskiej, niejaki Stanisław Soyka!”.

[b]Na okładce „Blubluli” jest pan sfotografowany z pustymi butelkami od wina.[/b]

– To była samowolka Marka Karewicza, fotografa zakochanego w anegdotyce jazzowej. Wówczas pokutowała taka fraza, że „bez gazu nie ma jazzu”. Tymczasem z zawartością flaszek nie miałem nic wspólnego. Nawet jak miałem swój kwartet z Szukalskim, Bartkowskim, Wegehauptem i zagraliśmy ponad 200 koncertów, trzymałem się ziemi. A pod koniec 1983 r. poczułem, że zaczynam się kręcić w kółko. A co się robi w takich sytuacjach? Zawiesza działalność i udaje na pustynię!

[b]Ale wcześniej zderzył się pan ze swoimi idolem Rayem Charlesem w Nancy.[/b]

Koncert w Nancy to Pan Bóg złapany za nogi. Miałem wtedy bowiem w repertuarze kilka rzeczy Raya i śpiewając je, od razu sobie przypomniałem, co mówił Helmuth Nadolski, a to samo powtarzała Ewa Bem, która dziwiła się, dlaczego nie śpiewam po polsku. Czułem, że Francuzi byli dla mnie bardzo mili, przyjmowali mnie serdecznie. Ale wiedziałem, że za chwilę przyjdzie mistrz i da im z pierwszej ręki to, co ja podaję z drugiej. To była wstrząsająca lekcja. Zacząłem myśleć o komponowaniu.

[b]Nagrał pan autorskie piosenki dla Trójki.[/b]

W 1984 r. ze Zbyszkiem Krysiakiem nagrałem m.in. „Nocnego papierosa” i „Niech całują cię moje oczy”. A redaktor muzyczny powiedział: „Panie Staszku, pan tak pięknie śpiewa te standardy jazzowe, a to są mielizny. Tego nie będziemy grać”. Spodziewałem się takiej reakcji. Wiedziałem, że trudno będzie przełknąć ludziom przyzwyczajonym do Soyki jazzowego moje nowe piosenki. Dlatego nie byłem oburzony, rozumiałem pana redaktora. Byłem tylko zaniepokojony, bo jego krytyka oznaczała, że mój chleb jest zagrożony.

[b]Napisał pan w „Absolutnie nic”: „Polska deszczowa, ja czekam na ciebie/ Na mieście ludzie mówili o cudzie/ Tak rzadko słońce przez chmury się przedziera/ Ja nie dbam o siebie/ Na obiad chleb z herbatą, herbata chińska, masło wyborowe”. Piosenka ukazała się pod koniec lat 80., ale to znakomita, choć przygnębiająca, diagnoza połowy lat 80., czasu tuż po stanie wojennym.[/b]

To prawda. Jest w niej również mój prywatny obrazek. Ja, nieustanny słomiany wdowiec, żona z dziećmi na wakacjach. U nich lało, tam gdzie pracowałem – też lało. Zaraz pojadę po rodzinę, zabiorę ją. Ale sytuacja finansowa jest słaba. Dla mnie jednak ta piosenka jest o miłości.

Wtedy pojawił się zachodni menedżer Maanamu Robert Lyng.

Marek Jackowski wiedział, że jest nie za dobrze, zadzwonił i zaprosił mnie na spotkanie z Bobem. Bob się zachwycił moimi nagraniami. Był początek grudnia 1985 r., a już na początku lutego jechałem z Brysiem do Frankfurtu nad Menem na koncert. Lyng zaprosił tam ludzi z RCA, m.in. dyrektora artystycznego Franza von Ausberga. Po występie witamy się i widzę, że Bob tak mocno zadziałał, że doszło do przyrzeczenia umowy. Od razu zrobiliśmy nagrania w studio. W miesiąc później podpisałem umowę z RCA, a następnego dnia byłem umówiony ze starszym panem, który zapytał po koncercie, czyje są śpiewane przeze mnie piosenki. „Moje” – odpowiedziałem.

„To ja zamawiam 40” – odparł. To był szef firmy publisherskiej niemieckozachodniego koncernu filmowego UFA.

[b]Ale nagrywał pan w Anglii. [/b]

Wszystko musiało być przygotowane w każdym szczególe, nawet improwizacja. Najbardziej pouczające było dla mnie spotkanie z ludźmi RCA z biura w Londynie. Prowadzili o swoich komercyjnych artystach rozmowy w stylu: „Co się martwisz, jak nie dogra, to dowygląda. Poradzimy sobie”. Myślę, że byłem wątkiem tragicznym w ich historii. Doceniali wartość, kunszt i oryginalność mojej melodyki. Czuli, że jestem typem rodzinnym, ciepłym. A show-biznes to basen z rekinami chciwymi sukcesu. Dochodziłem trzydziechy i trudno mnie było przekonać, że powinienem zatańczyć albo zrobić spektakularną fryzurę. Jedyne, na co było mnie stać, to zrzucenie po raz pierwszy w życiu 18 kilogramów. Bardzo to potrzebna sztuczka, kilka razy już z niej korzystałem! Łącznie byłem w Anglii siedem miesięcy, potem zamieszkałem we Frankfurcie. Miałem kontrakt kompozytorski. Pozwolił mi spłacić polskie długi.

[b]Przełom nastąpił latem 1989 r. w Zamościu, gdzie zagrał pan akustycznie z Yaniną. Na trzy lata przed „Unplugged” Claptona![/b]

Z Jasiem przyjaźniliśmy się od lat. Kiedy miałem jechać do Zamościa, pomyślałem, że nie jadę sam, mam to gdzieś, i z głupia frant zadzwoniłem do Jasia, pytając, czy nie miałby ochoty zagrać ze mną, ale na gitarze akustycznej. Nikt tak jak Jasiu nie wybiera dźwięków, a jego freejazzowe granie było jak szczypta chili i dodało ognia słodkości mojemu barokowemu dur i mol.

[b]Nagraliście razem płytę „Acoustic”, którą współprodukował Dietr Meyer z Yello. Album rozszedł się w 460 tysiącach egzemplarzy. Gigantyczny sukces.[/b]

To był przełomowy album, owoc długiej pracy i spełnienie marzeń o tym, co się nie udało w Anglii. „Acoustic” to płyta dopieszczona, dopilnowana przeze mnie w 100 procentach.

[b]„Neopositiv” wydał pan w firmie ESA Leszka Dziugieła, znanego z działalności pirackiego wydawnictwa Bravo. Wielu nie kryło oburzenia.[/b]

Zic Zac, który wydał „Acoustic”, nie chciał opublikować mojej kolejnej płyty na warunkach fifty-fifty. Dziugieł był piratem, ale działał w majestacie dziurawego, ale jednak, polskiego prawa. Podpisał umowę z Zaiksem. Nie miałem powodu, żeby zrezygnować z dobrej oferty i dystrybucji. „Neopositiv” sprzedał się w 300 tys. kaset i CD.

[b]Jak znosił pan gigantyczną popularność, którą przyniósł przebój „Tolerancja”.[/b]

Mimo moich usiłowań prowadzenia się zgodnie z zasadą chrześcijańskiej pokory przyszedł taki moment, że uderzyła mi do głowy pycha. Myślałem o nas, że jesteśmy nietykalni, przyzwyczaiłem się do tego, że na mój widok wszyscy salutują. Tak znalazłem się w sytuacji o ułamek sekundy od utraty życia. Mieliśmy poważny wypadek. Wylądowaliśmy na drzewie. Ale byliśmy cali i zdrowi. Pomyślałem, że życie można łatwo stracić, ale my dostaliśmy je po raz drugi. Zamiast to uszanować, dalej żyliśmy w trasie, nie wracając do domu. Pamiętam wiele mówiący o mnie moment we Wrocławiu, gdzie graliśmy z tydzień. Wyszedłem z hotelu i proszę sobie wyobrazić, że dla zabicia nudy kupiłem sobie kapiszony. I rzucałem nimi o chodnik. Tak sobie strzelałem jak kompletnie rozbestwiony gwiazdor. Jak gówniarz! A naprzeciwko mnie szła wycieczka licealistów. Usłyszałem śmiech. – Hi, hi, ha, ha! Staszek Soyka strzela sobie z kapiszonów! W tym momencie napotkałem wzrok pani profesor, człowieka z charyzmą widoczną już na pierwszy rzut oka. Złapała mnie spojrzeniem, przeszyła od góry do dołu i powiedziała tym spojrzeniem: „Uważaj”. Zmroziło mnie. Spochmurniałem, a tak mi było wesoło. Zamyśliłem się nad sobą.

[b]W „Zaczepce platonicznej” napisał pan: „Mordercze dni, mordercze noce, nieustanne/(...) Tak jakbym stał na skraju drogi i dokąd pójść dalej, nie wiedział/Włosy na moim grzebieniu, skazy na moim sumieniuWojna domowa i jakaś dziwna rozmowa telefoniczna”.[/b]

„Znaki wyryte w kamieniu, zorza poranna na niebie/I ciebie, w potrzebie, zaczepiam platonicznie”. To refleksja o samotności. Ważną rzeczą był wtedy odwrót od lekkomyślnego poczynania sobie z dziewczętami. Nie do końca, bo innym nurtem mojego rozpasania przyszła burza w moim życiu rodzinnym, gdy podążyłem za obcą kobietą... [b]... G. T...[/b]

… co spowodowało turbulencje niewyobrażalne. Nie miałem pojęcia, w co się pakuję. Na szczęście byłem na tyle uformowany, że dosyć szybko wyklarowałem priorytety, sobie i G. T. Wtedy okazało się, że jesteśmy z innych parafii. Słono zapłaciłem za tę lekcję, ale dużo się nauczyłem.

[b]Magda Umer czuła chyba, co się z panem dzieje, i przewidziała wszystko w piosence „Tak jak w kinie”:„Mam cichy dom, mam dobry dom,/Mam życie tak jak w kinie/I żonę mam i dzieci mam,/Ale bez pani ginę/Tak jak w kinie, tak jak w kinie”.[/b]

Magda mnie znała, obserwowała. Ale nie spodziewałem się, że przyjdzie moment, kiedy życie przerośnie kino. Lekko sobie śpiewałem o romansie, a tu nagle się stało. Zrezygnowałem z tej piosenki, kiedy zrozumiałem, że to nic śmiesznego.

[b]„Radical Graża” to płyta nagrana na totalnym haju. Śpiewał pan: „Jesteś moją kokainą. Fa na na na na”. A Wojciech Cejrowski na znak protestu przeciwko śpiewaniu o narkotykach podeptał pana płytę.[/b]

Jego argumenty dotarły do mnie, kiedy się spotkaliśmy po roku. Oczywiście nie śpiewałem „weź kreskę koki”, ale jako lubiany i popularny artysta pojawiałem się w takim kontekście, co mogło działać jak reklama. Dlatego do dziś, chociaż jestem palaczem, i to hardcorowym, unikam publicznych zdjęć z papierosem. A wspomnianego przeboju nie gram, stanowi nieprzyjemne wspomnienie trudnego okresu.

[b]Jak zaczęło się pana spotkanie z Szekspirem?[/b]

Henryk Barański poprosił mnie o skomponowanie muzyki do dwóch sonetów. Jego spektakl nigdy nie powstał, a mi zostały w domu dwa maszynopisy. Zająłem się nimi z poczucia niemocy. Słuchacze czekali, a ja nie miałem od siebie nic do powiedzenia. Zachwyciła mnie melodia sonetu 75 w przekładzie Macieja Słomczyńskiego – „Jesteś dla myśli jak dla życia jadło”. Kiedy ktoś napisał „Ręce precz od Szekspira”, Słomczyński replikował w telewizji: „Ręce precz od Soyki. Właśnie sprzedałem 30 tysięcy egzemplarzy wznowionego tomiku!”. Poprowadził mnie za rękę poeta. To treść jego wiersza okazała się współkompozytorem melodii. Jeszcze mocniej poczułem to, pracując nad „Tryptykiem”. Kiedy się wczytałem w słowa, muzyka sama się komponowała, podążając za frazą. Tak doszedłem do punktu, w którym mógłbym się określić sługą poetów.

[b]Co pan myśli o „Tryptyku rzymskim”?[/b]

Nie jest utworem liturgicznym, pracą encykliczną czy teologiczną. To poetycka medytacja, która zawiera cząstki prywatne, a nawet intymne, mądrego i wrażliwego człowieka. Pomyślałem, że to rodzaj relikwii nowej generacji – nie skrawek szaty z krwią świętego męczennika, tylko słowo. Kiedy gramy „Tryptyk”, nie ja jeden mam uczucie, że Karol jest w pobliżu. Mam dreszcze, gdy śpiewam: „Co mi mówisz, górski strumieniu?/ W którym miejscu się ze mną spotykasz?/ Ze mną, który także przemijam/ Podobnie jak ty. Czy podobnie jak Ty?”.

[b]W 2004 r. roku wystąpił pan z „Tryptykiem” przed papieżem w dniu jego imienin.[/b]

A kiedy mogłem ucałować pierścień papieża, mówiłem chyba z dziesięć razy: „Dziękuje Ojcze, dziękuje Ci”, bo tyle miałem do powiedzenia. Przewodnik mówił mi, że dzień wcześniej pytał się przy śniadaniu: „Czy przyjedzie ten Soyka, czy będzie bluesował?”.

[b]„Soyka no 17” to dla mnie przede wszystkim „Tango Memento Vitae”.[/b] Wzięło się z refleksji memento mori – pamiętaj o śmierci, pytania, co będzie, kiedy przyjdzie odejść? Pomyślałem, że nie doceniamy najprostszych aspektów naszej codziennej egzystencji, że jesteśmy szczęśliwi, zdrowi i mamy dach nad głową. Nie pamiętamy, że jesteśmy syci, a świat ma tyle smaków i barw. W każdym razie ja zapominałem. Zawsze pisałem piosenki trochę do siebie, w formie pobożnych życzeń. Żeby nie wypaść na mentora, podkładałem lżejszą muzyczkę. Tym razem z muzyczką zdarzyło się tak, że rozmawiałem z rodzicami. Ojciec mówił: „Fajnie komponujesz, ale byś tak coś do tańca napisał, żebyśmy sobie mogli z mamą zatańczyć”. Pomyślałem, co rodzice mogą zatańczyć? Tango!

[b]I zatańczyli w teledysku „Memento vitae”.[/b]

W kuchni rodzicielskiego domu. Zatańczyli i byli bardzo szczęśliwi. Mamie podobało się najbardziej stwierdzenie, że mam modę gdzieś. Powtarzała z radością: „Ty tę modę masz gdzieś! To mi się podoba!”.

[b]„Soykanova” również mówi o pogodzeniu się z życiem.[/b]

To jest płyta z przeczuciem babiego lata. Zaśpiewałem „Życie to krótki sen”. Byłem już po 40. urodzinach, po wszystkich trudnych lekcjach i turbulencjach. Siedziałem na tarasie domu na Warmii. Lato, ciepły sierpień. Wokół biegały moje dzieci, gadały ze mną. Herbatka. Jesteśmy zdrowi, wszystko się zgadza. Pomyślałem: „O co ci jeszcze chodzi? Ciesz się!”. Chciałem sobie to nazwać. Stąd piosenka, która jest podszyta żalem, że to wszystko może się skończyć, a jednocześnie zgodą na naturalne koleje ludzkiego losu, skoro powstała w chwili szczęścia niezwykle namacalnego.

[b]Na tej samej płycie zauważył pan, że spadła panu z nieba Ewa, towarzyszka życia, muza, menedżerka.[/b]

I do dziś nie wiem, czym sobie zasłużyłem na tę Ewę!

[b]Jak uczci pan swoją pięćdziesiątkę w przyszłym roku?[/b]

Będzie nowy album świeżaczek nagrany przez mój sekstet i gości.

rozmawiał Jacek Cieślak

[i]Stanisław Soyka wydał kolekcję 16 albumów pt. „Stanisław Soyka rocznik’59”. Rarytasem jest anglojęzyczna płyta nagrana w 1986 r. dla koncernu RCA, wydana teraz po raz pierwszy na CD. W boksie znalazł się też „Tryptyk Rrzymski” do poematu Jana Pawła II, płyty z kolędami, pieśniami wielkopostnymi oraz dwa kompakty z sonetami Szekspira. „Bootlegs Chronology” to zbiór wcześniej niepublikowanych nagrań live.[/i]

[b]Rz: „Na miły Bóg, życie nie tylko po to jest, by brać/ Życie nie po to, by bezczynnie stać/ I aby żyć, siebie samego trzeba dać”. Uznałby pan słowa z „Tolerancji” za swoje credo?[/b]

"Tolerancja” to jest moja, mocno uproszczona wersja tego, czego Chrystus uczył o miłości. Są wiara, nadzieja i miłość. Z nich zaś największa jest miłość. Trudna formuła, bo przecież trzeba „ siebie samego dać”. Ale życie przekonuje, że najlepiej jest, gdy prawda, o której śpiewam, przejawia się w każdym naszym poczynaniu. Człowiek spełnia się przez drugiego człowieka. Spełnianie polega na tym, że zapomina się o sobie. To nie jest łatwe, jednak kiedy się udaje, nie tylko nie tracimy siebie, ale zyskujemy, stajemy się bogatsi.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką