Polska we własnym pokoju

Narody zachodnioeuropejskie zdołały przeskoczyć w nowoczesność bez utraty swoich cech szczególnych. A jedyną tradycją, do której my możemy się dziś odwołać, jest sarmatyzm

Aktualizacja: 07.03.2009 08:22 Publikacja: 07.03.2009 01:05

Polska we własnym pokoju

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Red

Szeroko znany jest bon mot Jerzego Giedroycia o tym, że Polską rządzą dwie trumny: Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego. Jest on prawdziwy, ale tylko częściowo. Trumny Piłsudskiego i Dmowskiego to trumny ważne dla XX wieku, ale z perspektywy całych dziejów Rzeczypospolitej odzwierciedlają większe, bardziej fundamentalne tendencje.

Te tendencje można przedstawić również w postaci dwóch trumien. Ich lokatorami są Jan Zamoyski i Stanisław Kostka Potocki. W każdym z nich jak w soczewce skupia się pewien sposób myślenia o Polsce, do dziś ważny i aktualny.

[srodtytul]Swojskość i pludractwo[/srodtytul]

Myślenie Zamoyskiego można by określić jako swojskie, własne lub niezależne. To oparcie się w polityce i myśli ustrojowej na rozwiązaniach stworzonych przez Polaków dla Polaków, z ewentualnymi zapożyczeniami ze wspólnej skarbnicy europejskiej, czyli Grecji i Rzymu – choć kto rozstrzygnie, czy mamy do czynienia z naśladownictwem czy zbieżnością wynikającą z czerpania ze wspólnych źródeł. O myśleniu Zamoyskiego możemy powiedzieć, że polega przede wszystkim na samosterowności.

Sposób myślenia Potockiego XVIII-wieczni Sarmaci nazwaliby pludractwem, czyli ślepym naśladownictwem wzorów i mód z Zachodu. Słowo to wzięło się z odrzucenia stroju narodowego – kontusza – i zastąpienia go spodniami, czyli właśnie pludrami. Potocki też jest patriotą polskim, jego patriotyzm jest jednak inny, taki, który mówi: „zmieńmy się, żeby przetrwać”, „wzorujmy się na innych”. Pludrak usiłuje dopasować się do otoczenia zewnętrznego tak, by nie powodować konfliktu; nie ma potrzeby domagania się, by to otoczenie zaakceptowało go takim, jaki jest. Nie oznacza to, że nie kocha ojczyzny – co najwyżej, że kocha ją nieco inaczej. Myśląc o naszym archetypicznym pludraku, nie zapominajmy, że w swym wilanowskim pałacu urządził wystawę właśnie ku czci Jana III.

Śmiem twierdzić, że spór swojskości i pludractwa pozwala opisać całą nowożytną historię polityczną Polski. Szczególnie dobrze widać to na przykładzie historii XX-wiecznej, gdzie „trumna Piłsudskiego” wpisuje się w nurt niezależny, a „trumna Dmowskiego” – paradoksalnie! – w nurt pludractwa.

Wzorem dla Piłsudskiego byli bowiem powstańcy styczniowi i „dawne bohatery” Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Dmowski w „Myślach nowoczesnego Polaka” odrzucał właściwie całe dziedzictwo polskiej tradycji politycznej – chciał budować nowe, opierając się na wzorach zachodnioeuropejskich. Nawet antysemityzm, w Polsce nigdy na szerszą skalę nieznany, wynikał u Dmowskiego z zaprowadzania u nas standardów europejskich (ówczesnych, choć i dziś Państwo Izrael ma w Polsce poparcie dla swoich bojów z Hamasem, a synagogi płoną raczej we Francji, Szwajcarii czy Wielkiej Brytanii). Piłsudski chciał budować federację dawnych narodów Rzeczypospolitej, Dmowski – budować nowoczesne państwo narodowe, jak na Zachodzie.

[srodtytul]Nieudane przeszczepy [/srodtytul]

W czym problem? Dlaczego czerpanie wzorów z państw, którym w historii ewidentnie udało się lepiej niż nam, miałoby być złe? Otóż problemem jest to, że naród polski od trzystu lat nie może ułożyć sobie życia po swojemu. Od śmierci Jana III Sobieskiego (1696) nie ma w Europie znaczenia militarnego. Od wielkiej wojny północnej (1700

– 1721) utracił zdolność decydowania o losach państwa. Od rozbiorów (1772 – 1793 – 1795) stracił nawet fasadę własnej państwowości.

Nawet okres międzywojenny można uznać za państwo o ustroju w pewnym sensie obcym. Zbudowano je nie według własnego wzorca, ale w oparciu o rozwiązania francuskie, z których konstytucja z 17 marca 1921 r. ewidentnie czerpała. Konstytucji obecnej, z 2 kwietnia 1997, najbliżej jest do tego samego wzorca, stworzonego przez Francuzów dla Francuzów.

Wydaje się, że z jakiejś trudnej do uchwycenia przyczyny, nazwijmy ją duchem narodowym, nie jest łatwo jednej społeczności przyjąć rozwiązania ustrojowe wypracowane przez inną społeczność. Przekonała się o tym Ameryka Południowa, która w XIX w. uchwaliła niejedną piękną konstytucję. Mimo to tamtejsze państwa żyły w ciągłym chaosie, a ich historia naznaczona jest niezliczonymi zamachami stanu i rządami wojskowych junt.

Podobne zjawisko nastąpiło w latach 60., w okresie dekolonizacji. Mocarstwa europejskie, zwłaszcza Francja, opuszczając swe dawne kolonie, pozostawiały im w spadku prawdziwe konstytucyjne cacka – niestety nieprzestrzegane. Trudność przyjęcia form prawnych i ustrojowych z zewnątrz legła u podstaw porażki we wprowadzaniu demokracji typu zachodniego w Iraku. Sytuacja całkowicie odmienna jest w Anglii, która formalnie nie ma konstytucji, lecz cały gąszcz ustaw regulujących ten czy inny aspekt ustroju – a mimo to rządy należą do najstabilniejszych na świecie.

Podobnie było w Polsce przedrozbiorowej, w której prawo nie było w żaden sposób narzucane; wyrastało z przekonań obywateli i wspólnej decyzji, w której – dzięki liberum veto – nikt nie był wykluczony, nikt nie był przegłosowany czy zmarginalizowany. Pomimo powszechnie znanego problemu słabości staropolskiej egzekutywy prawo było co do zasady przestrzegane, bo uznawane było za dobre, słuszne i sprawiedliwe. I własne.

Piękny – choć niewątpliwie wyidealizowany – obraz tego dobrowolnego przestrzegania prawa daje Henryk Rzewuski, pisząc w „Pamiątkach Soplicy”: „Po odbytych inkwizycjach, po wysłuchaniu świadków, po roztrząśnieniu dowodów i odwodów zbrodnia okazała się tak jasna, że nie było sposobu mitygować ostrości prawa. Pan Baworowski osądził pana Leszczyca na gardło. Ale po ogłoszeniu dekretu pan Leszczyc umknął, jak się potem okazało, na Węgry i śladu o sobie nie zostawił”. Mimo to jednak po latach „pokazuje się człowiek już w wieku podeszłym i stawi się przed nim, przyznając się, iż jest tym samym Leszczycem na śmierć przez Jego ojca dekretowanym, że nigdy mól serca gryźć mu nie przestał, że gardził prawem ojczystym i od wyroku się uchylał, że nie mogąc dłużej znieść swojego stanu, przychodzi dopełnić wyrok, że prosi tylko, aby o duszy jego nie zapomnieli. Jakoż najprzykładniej wyspowiadawszy się po kilkakrotnie, bo nikt jego, jak za granicą, do śmierci nie naglił, ciało i krew Pańską przyjąwszy i cały tydzień jedynie z Bogiem za pośrednictwem kapłana obcując, a to w dworku otwartym, z którego mógłby wyjść, gdzie by mu się podobało, bo warty nie było – przyszedł do grodu, oświadczając się, że jest gotowym, i w asystencji księdza poszedł na rynek, na którym kat już go czekał”.

[srodtytul]Polskość z wyboru[/srodtytul]

Nie ma dziś takiego ideału. Nie chodzi o to, że nie ma go w praktyce. Problem polega na tym, że nie ma go nawet w teorii. Brak dziś przekonania, że prawo państwowe jest nasze i że przestrzeganie go jest konieczne.

Należy tu poczynić ważne zastrzeżenie: „swojskość” państwa żadną miarą nie oznacza jego zamknięcia na przybyszów, na obcoplemieńców. W Rzeczypospolitej, która dwa narody miała w nazwie, widać to szczególnie jasno. Polska zawsze przyjmowała imigrantów, którzy chcieli włączyć się w jej życie, przyjąć jej reguły społeczne i stać się obywatelami. Paradoksalnie, pod tym względem najpotężniejsza była chyba w wieku XIX, kiedy to polskość mimo braku własnego państwa okazała się atrakcyjna dla niezliczonych Niemców, Rosjan, Żydów, a także Francuzów, Włochów, Szkotów czy Ormian.

Nie jest to kwestia krwi – pastor Zygmut Michelis, Niemiec z pochodzenia, rzucił swoim oprawcom w Sachsenhausen: „Jeśli nawet w moich żyłach choćby odrobina krwi niemieckiej była, to już dawno wasze pluskwy ją wypiły!”. Decyduje wola identyfikacji ze społecznością. Wolę tę zamanifestowali ludzie tacy jak Wincenty Pol, syn Niemca Franciszka Ksawerego Pohla i Francuzki (przyznajmy, że z rodziny już od stu lat spolonizowanej) Eleonory Longchamps de Berier. Franciszek pracował w austriackiej administracji Lwowa, Wincenty poszedł do powstania listopadowego, a powstanie styczniowe uczcił pieśnią o tym, jak „poszli nasi w bój bez broni”.

Wielu jednak Niemców po prostu nie chciało się włączyć w życie polskie. Zdarzały się całe wsie, gdzie potomkowie niemieckich osadników ponad sto lat zachowywali łączność kulturową i gospodarczą z dawną ojczyzną, nawet drobiazgi sprowadzając z Berlina. Polskość nie jest więc kwestią pochodzenia. To kwestia wyboru.

Dlaczego wciąż nie czujemy się w Polsce u siebie? Celnie streścił problem Andrzej Bobkowski, pisząc o narodzie, „który wynajął sobie w Europie pokój przechodni i przez dziesięć wieków usiłuje urządzić się w nim z wszelkimi wygodami i ze złudzeniem pokoju z osobnym wejściem, wyczerpując całą swoją energię w kłótniach i walkach z przechodzącymi. Jak myśleć o urządzeniu tego pokoju ładnymi meblami, bibelotami, serwantkami, gdy błocą ciągle podłogę, rozbijają i obtłukują przedmioty? To nie jest życie – to ciągła tymczasowość życia motyla i dlatego w charakterze naszym jest może tyle cech przypominających tego owada. Jakim cudem mamy być mrówkami?”.

[srodtytul]50 lat spokoju[/srodtytul]

Jak dojść ze stanu dzisiejszego do takiego, w którym my, Polacy, będziemy się czuli w swoim państwie na miejscu? I żebyśmy mogli poczuć, że jest nasze? Stosunkowo prosto: wystarczy 50 lat spokoju, 50 lat bez wojny, okupacji, mordowania elit i wyburzania miast. Z niezwykłą jasnością pisze o tym Seweryn Czetwertyński we wstępie do wspomnień swego ojca, Włodzimierza: „Wielkie przemiany społeczne, które przez wiek 19-ty przerobiły narody zachodu Europy i wytworzyły inny gatunek ludzi od tego, jakim był poprzednio, zachowując narodowego ducha, a dając mu inną moc, dokonały tej pracy wewnętrznej nad sobą przez ciąg dwóch i nawet trzech pokoleń. Jeżeli praca ta osiągnęła istotny skutek, to właśnie dla tej przyczyny, że przyjęły w niej udział, udział nieprzerwany, trzy pokolenia”.

Warto na moment zatrzymać się nad tą myślą – poszczególne narody zachodnioeuropejskie zdołały przeskoczyć w nowoczesność bez utraty swoich cech szczególnych, swojej swojskości. Ten kluczowy fakt bywał – i nadal bywa! – niezrozumiany. Szczególnie dobrze to niezrozumienie widać u Henryka Rzewuskiego w „Listopadzie”. Powieść ta to manifest bezrefleksyjnego przywiązania do naszego swojskiego ancien regime’u. Co więcej, Rzewuski jest chwalcą bezrefleksyjności Polski przedrozbiorowej – i tu błądzi. Bo nie chodzi o to, by kurczowo trzymać się starych zwyczajów i dawnego stylu życia. Chodzi o to właśnie, by zmienić to, co zewnętrzne; zostając sobą, poddać organizację społeczeństwa i gospodarki krytycznej analizie.

Myśl księcia Czetwertyńskiego to manifest potrzeby elementarnej ciągłości: „W Polsce od długich wieków każde nowe pokolenie szło w świat bez rodzica (…) Przeto nic dziwnego, że budować chce od podstaw, chce przebudowy (…) nie odczuwa w sobie żadnego spadku, nie odczuwa wyposażenia w dorobek polityczny, w dorobek myślowy poprzedzających pokoleń, nie przyznaje się, a nawet wypiera spuścizny po ojcach – a czyni to dlatego, że są to tylko doświadczenia, a nie zdobycze, że są to klęski, a nie zwycięstwa, że są to zawody, ofiary krwawe, ale bezpłodne”.

Jakże chciałoby się, by ta diagnoza wreszcie okazała się nieaktualna. Niestety, 45 lat względnej stabilizacji PRL to też przede wszystkim doświadczenia. Może więc ostatnie dwudziestolecie jest chociaż początkiem twórczej pracy wewnętrznej? Zapewne tak, choć na razie wyniki nie są jeszcze – miejmy nadzieję – ostateczne. Powstało jednak w miarę przyzwoite państwo, funkcjonuje w nim w miarę normalna gospodarka.

Oczywiście żadną miarą nie oznacza to, że dwa czy trzy pokolenia żyjące w pokoju i stabilizacji skazane są na sukces. W końcu wady dziedziczą się łatwiej niż zalety. Nie wiadomo też, czy nie jesteśmy po prostu spóźnieni i czy to spóźnienie da się w ogóle odpracować.

Przy wszystkich zastrzeżeniach, jakie możemy mieć do dzisiejszej Polski, wydaje się, że duch polski po raz pierwszy od dwustu lat – z międzywojennym interludium – może wreszcie na nowo wcielić się w materię i zacząć ją formować. Bo przecież „duch” nie może istnieć bez swojej „materii” – byłby wówczas upiorem.

[srodtytul]Zrozumieć sarmatyzm[/srodtytul]

Jedyną tradycją, do której możemy się w Polsce odwoływać, jest sarmatyzm. W XXI w. zabrzmi to oczywiście dziwnie, bo sarmatyzm kojarzy się głównie z efektownym sztafażem – z karabelami, słuckimi pasami i sumiastym wąsem. Co gorsza, na poziomie edukacji historycznej nie wiadomo dlaczego i po co wpaja się dzieciom przede wszystkim negatywne stereotypy warchołów i pijaków. Trauma rozbiorów spowodowała, że na dawną Rzeczpospolitą patrzy się z perspektywy jej upadku.

Tymczasem warto zadać sobie pytanie – w którym z państw wolelibyśmy żyć? W zmilitaryzowanych monarchiach absolutnych Prus lub Austrii czy może w rosyjskiej despotii? Może jednak w państwie respektującym swobody obywateli, z minimalną biurokracją i tradycją oddolnego szacunku dla prawa? Dzisiejsze państwa Europy Zachodniej bardziej podobne są do dawnej Rzeczypospolitej niż do siebie samych w tamtym okresie. Z tą może różnicą, że polski król był wówczas wybierany przez obywateli, a zachodnie monarchie do dziś są dziedziczne.

Potrzebna jest poważna praca nad zrozumieniem dawnego ustroju Rzeczypospolitej. Potrzebna jest analiza i zrozumienie publicystyki politycznej i społecznej XVI i XVII w. Są to bowiem ostatnie chwile, kiedy polski duch funkcjonował naturalnie w polskim ciele. Potrafił wytworzyć swoiste i niezwykle interesujące formy ustrojowe.

W polityce i w kulturze nie ma jednokierunkowego rozwoju, jaki jest oczywistością w gospodarce i nauce. Każde pokolenie musi samo zmierzyć się z kwestiami organizacji państwa i społeczeństwa. Oznacza to, że sama dawność sarmackich rozwiązań nie jest racjonalnym powodem, żeby je odrzucać. Rzeczpospolita była pierwszą w nowożytnej historii republiką wielkoobszarową i wielkomocarstwową. Warto się zastanowić, co dało jej tę wielkość – i postarać się wrócić do najlepszych wzorów, jakie nam zostały.

[i]Autor jest prawnikiem, publicystą „Frondy”, redaktorem naczelnym polskiej edycji „First Things”.[/i]

[ramka]Tekst towarzyszy cyklowi filmów dokumentalnych "System 09" zrealizowanych w 20. rocznicę Okrągłego Stołu. Scenariusz i reżyseria: Andrzej Horubała i Wojciech KlataOdcinek "Poza systemem" zostanie wyemitowany przez TVP 2 12 marca o 22.20.

Dotychczasowe odcinki są dostępne na stronie: [link=http://www.tvp.pl/historia/system-09]www.tvp.pl/historia/system-09[/link][/ramka]

Szeroko znany jest bon mot Jerzego Giedroycia o tym, że Polską rządzą dwie trumny: Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego. Jest on prawdziwy, ale tylko częściowo. Trumny Piłsudskiego i Dmowskiego to trumny ważne dla XX wieku, ale z perspektywy całych dziejów Rzeczypospolitej odzwierciedlają większe, bardziej fundamentalne tendencje.

Te tendencje można przedstawić również w postaci dwóch trumien. Ich lokatorami są Jan Zamoyski i Stanisław Kostka Potocki. W każdym z nich jak w soczewce skupia się pewien sposób myślenia o Polsce, do dziś ważny i aktualny.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą