Piękni, prawie szczęśliwi

Czy jest coś, czego nauczył pana Marek Hłasko? – pytam Jerzego Pressa, który z Izraela przyjechał w 40. rocznicę śmierci swego przyjaciela. – Tak. Nauczył mnie kochać ludzi

Publikacja: 13.06.2009 15:00

Hłasko mówił, że prawdziwych przyjaciół ma tylko w jednym miejscu na kuli ziemskiej – w Izraelu. To

Hłasko mówił, że prawdziwych przyjaciół ma tylko w jednym miejscu na kuli ziemskiej – w Izraelu. To oni pomogli mu, gdy przyjechał bez pieniędzy. Znalazł u nich dom (Marek Hłasko w Izraelu, 1961 rok)

Foto: Rzeczpospolita, Henryk Stilman Henryk Stilman

– Chciałbym, żeby pan na to spojrzał – z kieszeni kamizelki Press wyciąga niewielkie zdjęcie. Hłasko jest w białym T-shircie i dżinsach. Włosy rozjaśnione i zaczesane do góry. Papieros. Na odwrocie nagryzmolone: „Jurkowi, który dał mi dom, i spokój, i wiele życia. Zawsze kochający Jurka Marek. 15 VI 59”. – Proszę pomyśleć: to było pół wieku temu.

Jesteśmy na Krakowskim Przedmieściu, gdzie otwarto wystawę „Legenda życia i twórczości Hłaski”. Ze ścian, z dziesiątków fotografii patrzy człowiek, który stał się symbolem odwilży połowy lat 50. Mówił, że w literaturze poza donosem policyjnym interesuje go jedyna tylko sprawa – miłość kobiety do mężczyzny i jej klęska. „Pierwszy krok w chmurach” otworzył młodym oczy. „To był cios w nos – wspominał Henryk Grynberg. – Jajko Kolumba: wszystko nagle stało się oczywiste i wszyscy się dziwili, że nie wiedzieli. Urzekał cyzelowaną, ascetyczną prozą, jaką po polsku się jeszcze nigdy nie pisało. Stał się naszym głosem, naszym Jamesem Deanem, Elvisem Presleyem – nikt nie miał takiego wpływu na młodzież. Chwytaliśmy za piórka, każdy chciał być Hłaską”. Odwilż szybko się skończyła. Cenzura zatrzymała Hłasce dwie książki: „Następnego do raju” i „Cmentarze”. Jak sam mówił, pierwszy krok w chmurach okazał się też ostatnim. Zdążył jeszcze odebrać Nagrodę Wydawców, po czym wyjechał do Paryża na zaproszenie Jerzego Giedroycia.

„Wysiadając z samolotu na lotnisku Orly myślałem, że najpóźniej za rok będę z powrotem w Warszawie – pisał w „Pięknych dwudziestoletnich”. – Dzisiaj wiem, że nie wrócę do Polski już nigdy; pisząc to jednak wiem także, że chciałbym się omylić. Przez wiele lat nie mówiłem po polsku; żona moja jest Niemką; wszyscy moi przyjaciele są Amerykanami lub Szwajcarami i z przerażeniem zauważyłem, że począłem myśleć w obcym języku i tłumaczyć to sobie na polski. Wiem, że to oznacza mój koniec; moi grabarze z Warszawy nie pomylili się. W tym zawodzie człowiek myli się najrzadziej”.

[srodtytul]Twoja sprawa jest zamknięta[/srodtytul]

Agnieszka Osiecka uważała, że w życiu Hłaski kobiety nie odgrywały większej roli: „Jeżeli kogoś naprawdę uwielbiał, to Hankę Golde. To była taka znana piękność warszawska jeszcze z okresu Tyrmanda. Znacznie później, „po mnie”, była dziewczyna opisana jako Esther. Nazywał ją „Kaczor Donald”. Tak się śmiesznie złożyło, że wyszła potem za mąż za jakiegoś amerykańskiego oficera, który serio miał na nazwisko Donald”. Esther Steinbach przyjaźni się z Jerzym Pressem i razem z nim przyszła zobaczyć wystawę poświęconą Hłasce. Chętnie zgadza się na rozmowę.

– Urodziłam się w kibucu Necer Syreni i wróciłam tam właśnie po dwuletniej służbie wojskowej – wspomina. – Sprzątałam akurat w stołówce, gdy w drzwiach stanęła moja przyjaciółka Zula Dywińska. Przyprowadziła przystojnego chłopaka, którego nigdy wcześniej nie widziałam. „Dlaczego przyszłaś tak późno? – spytałam. – Przecież trzeba mu dać jeść”. Nie miałam pojęcia, że przybysz jest literacką gwiazdą, o której zrobiło się głośno w całym Izraelu. Dla mnie był wtedy przystojniakiem mówiącym w kompletnie niezrozumiałym języku. On mówił, ja potakiwałam. I to był Marek Hłasko. Tak się wszystko zaczęło. Był styczeń 1959 r.

Kilka tygodni wcześniej przyleciał do Tel Awiwu z Berlina. Zaraz potem w gazecie „Maariv” opublikował tekst „Dlaczego wracam do swej Ojczyzny?”. „Oto ujrzałem swój portret – pijak, wariat, szaleniec, który szerzy szum, szał i pogardę. Nie byłem ani szczęśliwy, ani nieszczęśliwy – po prostu wszystko, co nie pochodziło z Polski, nie było z Nią związane – w ogóle mnie nie ciekawiło. Lepiej bym jeszcze raz zaufał Bogu za to, że nam dał szanse do niezwyciężonej duszy”.

– Marek od początku chciał wracać do kraju – twierdzi Jerzy Press. – Poszliśmy do polskiej ambasady na ulicy Allenby, gdzie przyjął nas pan ambasador Antoni Bida. Komunista, ale człowiek porządny. Wyjął polską wódkę, taką lepszą, z białą główką, rozlał. Powiedział: „Mareczku, twoja sprawa jest zamknięta. Możesz jechać”. A potem dodał, że gdyby jego syn nie zginął w powstaniu warszawskim, miałby teraz tyle lat co my. Umówiliśmy się, że Marek przyjdzie za dwa albo trzy dni po wizę. I faktycznie po tym czasie wróciliśmy na Allenby. Poszliśmy prosto do bocznego wejścia, tak jak to było umówione. Stał tam smutny facet, który pokazał nam bramę i stojącą przed nią kolejkę: „Wejście do ambasady od frontu”. „Pan nie rozumie – wyjaśniał Marek. – Nazywam się Hłasko. Jestem umówiony z ambasadorem Bidą”. „Nic mi pańskie nazwisko nie mówi – odparł cieć. – Wejście do ambasady od frontu”. Twarz Marka stężała. „Gdybyście mieli dla mnie jakąś wiadomość, to mieszkam w hotelu Hess. Adres: Hess 1” – powiedział. – Chodź Jureczku”. W milczeniu szliśmy kilkadziesiąt metrów. A potem Marek zatrzymał się i powiedział: „Wiesz, żal mi tego człowieka. On się musi teraz strasznie wstydzić”. Mówił o Bidzie.

[srodtytul]Niebezpieczna gra[/srodtytul]

Przed ambasadą na Allenby wywieszono na tablicach zdjęcia polskich krajobrazów – wspomina Esther Steinbach. – Marek zabierał mnie tam i długo patrzył na pejzaże, które mnie się z niczym nie kojarzyły. Chłonął każdy szczegół, uczył się tych widoków na pamięć. Wciąż pamiętam chodnik przed ambasadą i Marka z tą wielką tęsknotą w oczach. Jaka to szkoda, że nie dane mu było wrócić do Polski, za którą tak tęsknił i której piękno teraz odkrywam. Marzył o tym. Buntował się, kiedy groziło za to wygnanie. Nie doczekał zmian, które pozwalają sprzeciw wykrzyczeć.

Pytam o te książki Hłaski, w których pojawia się jako bohaterka. W „Opowiem wam o Esther” można znaleźć taką wersję ich spotkania: „Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, stała na środku sali, w której jadło 300 ludzi, i mówiła coś, a jej szczupłe ramiona były ciemne i mocne i wszyscy mężczyźni w tej sali patrzyli na nią, ale ona nic o tym nie wiedziała; była zbyt młoda i zbyt ładna, aby rozumieć ich spojrzenia”. Esther Steinbach się uśmiecha.

– Nie znam tych książek, bo nie zostały przetłumaczone ani na hebrajski, ani angielski – mówi. – Pierwszą prozą Marka, jaką czytałam, był „Ósmy dzień tygodnia”. Pamiętam, że w osłupienie wprawił mnie hebrajski zapis polskich imion. Agnieszka i Pietrek, a więc główni bohaterowie, ci, którzy pragną dla siebie jednej tylko rzeczy: pięknego początku miłości, byli jeszcze do zaakceptowania. Ale brat Agnieszki – to już zupełna zgroza. „G... Grzez... Grzegrz... – dukałam. – Co to za imię?!”. Marek spojrzał na mnie z ciężkim wyrzutem. „Grzegorz!” – rzucił oburzony, dotknięty do żywego. Innym razem widziałam, jak dokonywał korekty angielskiego przekładu „Następnego do raju”. Nagle zaczął kląć we wszystkich znanych mu językach na przemian: po polsku, angielsku i – jak mi się zdawało – również po rosyjsku. „Co jest?” – spytałam przerażona. Okazało się, że pominięto przecinek.

W osłupienie wprawiła Esther nowela „Drugie zabicie psa”.

– Świat mocno podlany alkoholem, niebezpieczna gra, oszustwa, a przy tym wszystkim pragnienie uczucia prawdziwego i świętego – wyjaśnia. – Marek pisał o Izraelu, jakiego nie znałam. Wielkie wrażenie zrobiła na mnie „Sowa, córka piekarza”. Pamiętam, że akurat pracował nad tą powieścią. Przy maszynie leżała ryza papieru. Już ukończone fragmenty przełożył dla mnie na angielski.

Hłasko był perfekcjonistą. Pisał powoli, długo szlifował tekst. Z efektu prawie nigdy nie był zadowolony. W „Pięknych dwudziestoletnich” wyznał: „W chwili, gdy piszę te słowa mam trzydzieści dwa lata; założyłem sobie, że jeśli nie napisze do czterdziestki porządnej książki, to wezmę się za coś innego. Mam siedemnaście zawodów i w każdej chwili mogę pracować jako betoniarz, szofer czy też spawacz. Napisałem do tego kilkadziesiąt opowiadań; z tych kilkudziesięciu czytać mogę tylko cztery; nie lubię jednak ani jednego. Lubię myśleć o tym, co napiszę; wtedy wszystko wydaje mi się OK”.

– Któregoś dnia Marek postanowił, że zrobi w Izraelu egzamin na prawo jazdy i to nie na samochód osobowy, ale od razu na ciężarówkę – mówi Jerzy Press. – Nie chodziło mu o pracę, ale o licencję, którą mógłby się pochwalić. Pojechaliśmy na plac znajdujący się u zbiegu dwóch ulic. Wyjeżdżało się na prawo i, jeśli delikwent oblał, wracał po pięciu minutach z lewej strony. Przyszła kolej Marka. Z ciężarówki wyskoczył chudy i wysoki facet wyglądem przypominający brytyjskiego sierżanta. Wskazał Markowi miejsce za kierownicą i usadowił się obok. Wyjechali. Czekam 5 minut, 15. „Dobra nasza” – myślę sobie. Po pół godzinie ciężarówka wraca, „sierżant” wyskakuje i mówi: „Gdybym nie czytał pańskich książek, pomyślałbym, że pan nigdy za kółkiem nie siedział”. Marek pokazał mi potem formularz z ocenami: płynność jazdy – kiepska, panowanie nad wozem – słabe, manewry – niezadowalające. „Jureczku, spójrz no tylko: wszystko źle. Powiedz, co ja w takim razie potrafię?”. „Marek – mówię mu na to – ty jesteś pisarzem”. Zresztą, po tygodniu czy dwóch Hłasko ten egzamin zdał.

[srodtytul]Długie pożegnanie[/srodtytul]

Do Izraela Hłasko powrócił w maju 1969 r. Trwał wtedy chamsin. Rozmowę z Aliną Grabowską z polskojęzycznej gazety „Nowiny i Kurier” rozpoczął od słów: „Odzwyczaiłem się już od tych piekielnych upałów. Przez dziewięć lat można odwyknąć”. W rozmowie mówił, że rzeczywistych przyjaciół ma tylko w jednym miejscu na kuli ziemskiej.

– Tym miejscem jest Izrael. Są tu ludzie, których znam po 15 lat i którzy mi pomogli wówczas: przyjechałem bez pieniędzy, musiałem zarabiać na chleb. Pomagali mi znaleźć pracę. Nie byłem sam – miałem do kogo przyjść, z kim rozmawiać. Znalazłem u nich dom. Kim są ci ludzie? To zbyt prosta odpowiedź: są polskimi Żydami. Ale co to w ogóle znaczy „polski Żyd”? Co to w ogóle za rozróżnienie? Odmawiam odpowiedzi na pytanie „kim są polscy Żydzi”. Wiem tylko, że byli to niejednokrotnie najlepsi ludzie. Wnosili w polskie życie ferment i ożywienie. Byli myślicielami i maniakami prawdy.

– W 1959 r. popularną kawiarnią w Tel Awiwie była Nica – wspomina Jerzy Press. – Przez dziewięć lat mody się jednak zmieniły. Hłasko o tym nie wiedział i prosto z lotniska pojechał właśnie do Nicy. Na szczęście kelner mnie znał i podał numer do lokalu, w którym właśnie siedziałem. W słuchawce od razu poznałem głos Marka. Natomiast trudno mi było w pierwszej chwili poznać jego samego. Wyglądał na zmęczonego i starszego niż w rzeczywistości. Pojechaliśmy do mojego mieszkania. Marek wyciągnął maszynopis swojej najnowszej powieści „Palcie ryż każdego dnia”. Popijaliśmy piwo Gold Star. Następnego dnia za pieniądze ze sprzedanych butelek córka kupiła sobie modną zamszową spódnicę.

Hłasko ponownie spotkał się z Esther. Mieli do obgadania kilka spraw, m.in. małżeństwo Marka z niemiecką aktorką Sonią Ziemann. Pisarz rozwiódł się z nią w grudniu 1967 r.

– Rozmawiali po angielsku, ale Esther co chwila przechodziła na hebrajski, a Marek – na polski – wspomina Press. – Tak więc służyłem za tłumacza. I może to moja zasługa, że po zupełnie koszmarnej nocy na powrót zostali parą. Mieli brać ślub, kiedy Marek wróci z Niemiec, a Esther, która wówczas pracowała jako stewardessa w El Alu – z Paryża. Hłasko dostał klucze od jej mieszkania, na lustrze wymalował szminką postać Kaczora Donalda. Gdy wyjeżdżał do Wiesbaden, zostawił klucze u nas. Wisiały w przedpokoju i Esther długo nie chciała ich odebrać. Równie długo nie potrafiła zmyć z lustra tego malunku.

– W niedzielę powinien być już w drodze powrotnej do Izraela – mówi Esther Steinbach. – Na wszelki wypadek zadzwoniłam do Wiesbaden, do domu redaktora telewizji ZDF Hansa-Jurgena Bobermina. „Czy przebywa tam wciąż Marek Hłasko?”. „Nie wiem dokładnie, gdzie teraz jest – odparł kobiecy głos. – Proszę zadzwonić później”. Zrobiłam tak i wtedy ta kobieta powiedziała, że pan Hłasko nie żyje. „O czym pani mówi?” – spytałam.

– Niektórzy rozsiewali plotki, że to samobójstwo – wspomina Jerzy Press. – Nic podobnego. To był najszczęśliwszy dzień w jego życiu. Marek podpisał właśnie kontrakt na film o tematyce izraelskiej. Miał pieniądze, których brakowało mu w ostatnim czasie. Kupił bilet do Izraela. Uparł się lecieć El Alem. „Tam stewardesą jest moja dziewczyna” – mówił z dumą. Ostatniego wieczoru pił tylko piwo, a i tego niewiele. Być może omyłkowo zażył zbyt wiele proszków nasennych. Wiem, że do snu słuchał płyty z pieśniami chóru Armii Radzieckiej.

– Nie wzięłam udziału w pogrzebie – mówi Esther. – Marek zrozumiałby mnie. Na grób przyszłam kilka dni później. Byłam też w mieszkaniu, z którego miał wyruszyć w drogę do Izraela. Do swych rzeczywistych przyjaciół. Do mnie.

Z kieszeni kamizelki Jerzy Press wydobywa jeszcze jeden dokument – zaproszenie na spektakl Teatru Polskiego z Wrocławia z 11 września 1987 r. Na odwrocie czytam: „Oświadcza się, że pan Jerzy Press i pani Agnieszka Osiecka byli wspólnie na „Pięknych dwudziestoletnich” i siedzieli obok siebie, i byli prawie szczęśliwi”. To pismo panny Czaczekes, jak Osiecką nazywał Hłasko.

Proszę Esther o dwa autografy w katalogu wystawy: dla mnie i kolegi, jednego z największych znawców twórczości Marka Hłaski. Z moim imieniem pani Esther daje sobie jeszcze radę.

– A kolega? – pyta. – Komu zadedykować książeczkę?

– To nie będzie takie proste – ostrzegam. – Na nazwisko ma Górecki, na imię – nie uwierzy pani – Grzegorz.

– Chciałbym, żeby pan na to spojrzał – z kieszeni kamizelki Press wyciąga niewielkie zdjęcie. Hłasko jest w białym T-shircie i dżinsach. Włosy rozjaśnione i zaczesane do góry. Papieros. Na odwrocie nagryzmolone: „Jurkowi, który dał mi dom, i spokój, i wiele życia. Zawsze kochający Jurka Marek. 15 VI 59”. – Proszę pomyśleć: to było pół wieku temu.

Jesteśmy na Krakowskim Przedmieściu, gdzie otwarto wystawę „Legenda życia i twórczości Hłaski”. Ze ścian, z dziesiątków fotografii patrzy człowiek, który stał się symbolem odwilży połowy lat 50. Mówił, że w literaturze poza donosem policyjnym interesuje go jedyna tylko sprawa – miłość kobiety do mężczyzny i jej klęska. „Pierwszy krok w chmurach” otworzył młodym oczy. „To był cios w nos – wspominał Henryk Grynberg. – Jajko Kolumba: wszystko nagle stało się oczywiste i wszyscy się dziwili, że nie wiedzieli. Urzekał cyzelowaną, ascetyczną prozą, jaką po polsku się jeszcze nigdy nie pisało. Stał się naszym głosem, naszym Jamesem Deanem, Elvisem Presleyem – nikt nie miał takiego wpływu na młodzież. Chwytaliśmy za piórka, każdy chciał być Hłaską”. Odwilż szybko się skończyła. Cenzura zatrzymała Hłasce dwie książki: „Następnego do raju” i „Cmentarze”. Jak sam mówił, pierwszy krok w chmurach okazał się też ostatnim. Zdążył jeszcze odebrać Nagrodę Wydawców, po czym wyjechał do Paryża na zaproszenie Jerzego Giedroycia.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy