Kiedy mama, zaniepokojona moją nieobecnością, zaczynała pod wieczór poszukiwania, woźni pogodnie odpowiadali: „Pani profesorowo, Andrzejek już trzeci seans siedzi w kinie”.
Kino nędzne, z przerwą na zmianę szpuli (czyli aktów). Widziałem tu co najmniej dwa arcydzieła – podaję tytuł oryginalny – „The Passion of Joan d’Arc” w reżyserii Dreyera z 1928 roku z Renée Falconetti w roli tytułowej i „Żelazną maskę” z 1929 z Douglasem Fairbanksem ojcem.
Modne wtedy było wirażowanie, to znaczy kolorowanie taśmy, na przykład dzień słoneczny był na różowej taśmie, a noc na niebieskiej.
Gdybym pisał „Krótką historię kina polskiego”, podzieliłbym ją na kilka etapów:
1. Dymszowaty – głupie, ale śmieszne komedie, na które chodziła kuchnia. Nikt z towarzystwa – oprócz Słonimskiego – nie zaglądał. Kiedy moja nauczycielka, panna Nowakowska, zabrała mnie do kina, z prośbą o pozwolenie na pójście na polski film dzwoniła do mamy. Byli to „Ułani, ułani, chłopcy malowani” (1932), ale za to jedyny raz w życiu zobaczyłem Mieczysława Frenkla.