– A ty?!
– Zapraszamy tylko tabloidy
i magazyny kolorowe.
– Nikogo więcej?
– No, może kolegów ze szkoły.
– A Tomka Lisa?
– Nie pomyślałem.
– Zaproś go na premierę i bankiet. Albo nie: na bankiet i premierę. Właśnie w tej kolejności. Potem on nas zaprosi. Ma dużą oglądalność. I jemu, i nam skoczą wskaźniki.
– Dobry pomysł. I ominiemy recenzentów... Tych... Tych...
– Michał, wiem, co chcesz powiedzieć. Recenzenci nie są nam potrzebni. Sami się będziemy recenzować.
– Czyli robimy teatr?
– Robimy. Będę twoim marketingowym rodzynkiem!
[srodtytul]Zapraszamy do zoo[/srodtytul]
Nie byłem świadkiem tego, jak Kuba Wojewódzki i Michał Żebrowski umawiali się na inaugurację Teatru 6. Piętro, sceny nastawionej na robienie kasy. Mogę sobie taką sytuację jedynie wyobrazić, sądząc po atmosferze towarzyszącej premierze. A wiadomo już, że pierwszy pokaz „Zagraj to jeszcze raz, Sam” stał się zdarzeniem bezprecedensowo żałosnym. W fatalnym stylu zamyka ważną epokę w historii polskiego teatru.
20 lat temu starsi koledzy Michała Żebrowskiego ogłaszali koniec komunizmu i przekonywali nas, że jesteśmy nareszcie we własnym domu. Skutek przedsięwzięć typu 6. Piętro jest taki, że sztuka przestaje być uważana za dziedzinę aktywności, w której poza pieniędzmi mają znaczenie artyzm, rzemiosło, refleksja i publiczna debata.
Żebrowski zrównał pracę na scenie z każdą inną działalnością gospodarczą – prowadzeniem sklepu, warsztatu samochodowego czy dworcowego szaletu. Można zaryzykować tezę, że pani pracująca w toalecie, mechanik czy sklepikarz mają więcej szacunku dla siebie i swoich klientów niż aktor i celebryta. Nie mistyfikują bowiem znaczenia swojej pracy zarobkowej. Nie są hipokrytami.
Mój tok myślenia może się komuś wydać naiwny, ale jeszcze niedawno wydawało mi się, że dyrektorom teatrów, zwłaszcza korzystającym z publicznych środków, powinno zależeć na przyciągnięciu uwagi czytelników np. „Gazety Wyborczej”, „Rzeczpospolitej”, „Polityki” czy „Newsweeka”. Wydawało mi się, że nie ma nic złego w tym, by opiniotwórcze media zrelacjonowały i oceniły premierę 6. Piętra. Przecież po 20 latach kapitalizmu nikt już nie wierzy, że slogan „Wyższy poziom teatru” musi oznaczać prawdę.
Jednak Michał Żebrowski jako pierwszy dyrektor instytucji artystycznej w Polsce zdecydował się skierować swoją ofertę do odbiorców formujących opinie wyłącznie na podstawie reklamy, talk-show, kolorowych magazynów i tabloidów. Nie chodzi już tylko o to, że łamie ustawę o prawie prasowym, która gwarantuje wszystkim obywatelom prawo do szerokiej, bezstronnej informacji. Casus 6. Piętra pokazuje, że na naszych oczach tworzy się nowy, zamknięty obieg popkultury, coś w rodzaju monopolu celebrytów, którzy chcą moderować i cenzurować opinie na swój temat. Teatr organizuje Michał Żebrowski, gra Kuba Wojewódzki, ocenia Tomasz Lis.
Efekt jest taki, że relacje z premiery ukazały się wyłącznie w formie akceptowanej przez Żebrowskiego. Nie jestem jednak pewien, czy zadowalają Lisa. Na zdjęciu w jednym z tabloidów występuje z Hanną Smoktunowicz. Uśmiechali się do obiektywu. Nie wiem, na co mieli nadzieję, ale materiał prasowy koncentruje się wokół tego, że publicysta miał na premierze... rozpięty rozporek. Teraz to się nazywa: wyższy poziom kultury!
Jeśli Michała Żebrowskiego zadowala taka forma komunikacji ze społeczeństwem, to nie trzeba wielkiej domyślności, by stwierdzić, że interesuje go przede wszystkim rozkręcenie biznesu, który bardziej od teatru przypomina cyrk bądź zoo. Pod hasłem: „Widziałeś celebrytę w telewizji? Możesz zobaczyć go na żywo! Tylko 150 złotych!”.
[srodtytul]Allen i plemniki[/srodtytul]
Przełom, którego jesteśmy świadkami, robi tym gorsze wrażenie, że stanowi część szerszego zjawiska – upadku ambicji inteligentów w średnim wieku. Wchodzili w rzeczywistość wolnej Polski jako osoby kreatywne, niepozbawione ambicji, myślące krytycznie. Teraz kierują się zasadą, którą lansował pewien trener piłkarski, co smutno skończył: „Kasa, misiu, kasa”.
Warto przypomnieć. Kuba Wojewódzki grał w punkowych zespołach, kierował miesięcznikiem „Brum” poświęconym krajowej muzyce. Był dyrektorem artystycznym festiwalu w Jarocinie. Zabłysnął w „Idolu”. Sam stał się Idolem. Na początku robił wrażenie człowieka, który chce przełamać społeczne i obyczajowe tabu, przewietrzyć polskie poczucie humoru. Skończył jako celebryta, juror beznadziejnego programu „Mam talent”. Komu może wmówić, że jest polskim Woody Allenem? Tym, którzy nie mają zielonego pojęcia o jego twórczości.
Przecież Allen to nie tylko stand up komedy, żarty o gejach, psychoanalitykach i wyścigu plemników: to także tradycja Czechowa, Bergmana. Amerykanin nie blokuje mediów, nie cenzuruje recenzentów. Nie ogranicza swojej obecności do rubryk kolorowych magazynów. Tymczasem Wojewódzki nie zaprosił na premierę nawet recenzentki „Polityki”, w której ma stałą kolumnę. Boi się śmieszności?
Podobna jest biografia Michała Żebrowskiego. Uczeń najwybitniejszych polskich aktorów zaczął grać w czasach, kiedy akademicki teatr przeżywał kryzys. Wstydził się mistrzów, którzy lekceważyli obowiązki na scenie i na planie. Występował w Ateneum, Narodowym. Bez satysfakcji. Szukał szansy w kinie. Zagrał główne role w „Panu Tadeuszu” Andrzeja Wajdy oraz „Ogniem i mieczem” Jerzego Hoffmana. Marzył o grupie młodych twórczych ludzi, którzy stworzyliby własną scenę. To się nie udało. Nagrywał płyty z bajkami. Błąkał się po bulwarowych teatrach. Premiera 6. Piętra wskazuje na to, że pożegnał się z wielką sztuką i wybrał rolę biznesmena, który zarabia na teatrze.
[srodtytul]Artysta może więcej[/srodtytul]
To, co najbardziej irytuje w postawach artystów, to fałszowanie społecznych ról. Politycy nie mogą mieć udziałów w prywatnych firmach. Dziennikarze mają zakaz pozyskiwania reklam. Ci, co się szanują, nie występują w nich. Tymczasem aktorzy grają rolę podwójną. Zdobywają szacunek publiczności i mediów jako artyści i ludzie wrażliwi, po czym dyskontują popularność z precyzją księgowych – biorąc się do reklamy czy prowadzenia restauracji.
W ciągu dnia są twarzami rynkowych marek, a wieczorem mówią ze sceny Szekspira czy Moliera. Dochodzi do schizofrenii. Pewna aktorka zgodziła się być twarzą wielu produktów. Tak wielu, że sonda miesięcznika „Press” udowodniła, iż mało kto pamięta, co reklamuje. Pewnie siebie i łatwość pozyskiwania pieniędzy. Spotkałem też aktora, który przy autoryzacji powiedział, bym nie przysyłał mu zapisu rozmowy na skrzynkę w sieci, którą promuje – bo rzadko kiedy działa.
Andrzej Łapicki miał odwagę nazwać udział w reklamie prostytucją. Nie chcę iść tak daleko. Aktorzy mają swoje potrzeby, rodziny. Dziś są sławni, jutro nie. Muszą się przygotować na gorsze dni. To zrozumiałe. Ważne jednak są ich deklaracje i intencje. Zbigniew Zamachowski oświadczył, że gdyby chciał być kapłanem sztuki – poszedłby do artystycznego klasztoru, ale – poza tym, że gra – chce normalnie żyć. Aktorem przestał być Marek Kondrat. Jest biznesmenem. Prowadzi sklep z winami, zarabia w reklamie. Nie mydli nikomu oczu, że jest artystą. Nie gra. A jak traktować takich aktorów, jak Piotr Adamczyk czy Michał Milowicz, którzy otworzyli restauracje – by ich obecność w mediach, na scenie, w filmie nie przybierała formy nazwanej w słowniku reklamy „product placement”? Na pewno muszą dbać o poziom swoich ról. Adamczyk nie ma z tym kłopotu.
Niepokoi cała gama sztuczek, których używają ludzie sceny, by przykuć uwagę masowej widowni. Wyłomu dokonała Krystyna Janda. Uczyniła z premier w Teatrze Polonia targowisko próżności. Zdecydowała się na to, czego wcześniej nikt z dyrektorów instytucji kultury nie odważył się zrobić. Wpuściła paparazzich na widownię. Chciała pokazać czytelnikom kolorowych magazynów, że bywają u niej Leszek Balcerowicz i Andrzej Wajda. Jest śmietanka towarzyska Warszawy – przyjdź i ty.
Jednym to się podoba, innym nie. Janda stoi na czele prywatnego teatru i ma prawo robić, co chce. Ważne jest to, że pozostaje osobą otwartą, nie próbuje manipulować mediami. Nie przeszkadzają jej krytyczne recenzje. Robi swoje.
Paparazzich zaczęła wpuszczać też Opera Narodowa. W innych teatrach artyści, ludzie mediów, normalni widzowie, którzy nie lubią celebryckiej aury, mogą się czuć normalnie.
Śodowisko aktorskie nie jest odosobnione w biznesowych ciągotach. Kiedy zbliża się trasa koncertowa lub premiera płyty, można zauważyć większą aktywność Kayah czy Anny Marii Jopek. Pojawiają się w reklamach kosmetyków i samochodów. Mówią, że sztuka kosztuje. Bronią się jakością nagrań. Kiedy jej zabraknie, staną się zwykłymi celebrytkami.
Ostatnio głośny jest przypadek Agnieszki Chylińskiej. Po rozpadzie O.N.A. krytykowała kolegów z Kombii za komercję i tandetę. Tymczasem razem z Kubą Wojewódzkim została jurorem „Mam talent”. A kiedy tylko zyskała popularność u wielomilionowej widowni, dziwnym zbiegiem okoliczności wydała płytę „Modern Rocking”. To się nazywa mieć biznesplan. W środowisku muzycznym mówi się, że Chylińska sprzedała się „w pakiecie”.
[srodtytul]Nowy ketman[/srodtytul]
Oczywiście nikt nikomu nie zabrania zarabiać pieniędzy. Tylko co to ma wspólnego ze sztuką? Chodzi wyłącznie o sztukę robienia ludzi w konia. Mamy do czynienia z nową formą ketmana, opisywanego przez Czesława Miłosza w „Zniewolonym umyśle”. W latach 50. inteligentów zaczadziła nowa komunistyczna wiara. Dziś ulegli magii pieniądza. I udają, że nie wiedzą, o co chodzi.
Kazik w piosence, której tytułu nie wspomnę w nadziei, że uda się uratować godność choćby części środowiska artystycznego, śpiewa tak:
[i]To wszystko się tak cyklicznie
powtarza
Czas nadziei, człowiek
z żelaza
Wodzowi rewolucji do pasa się
kłaniam
Mecenas daje złoto, mecenas
wymaga (...)
Czy się nie wstydzisz?. [/i]