Wieża Srebrnych Dzwonów

Na Wawelu złożone zostały nasze sny, marzenia, uczucia i emocje. Żadne mity. I nie musimy tworzyć nowych, bo nic nie ma poza Polską

Publikacja: 24.04.2010 02:38

Wieża Srebrnych Dzwonów

Foto: Fotorzepa, Pio Piotr Guzik

W ostatnich dniach, gdy słowo „mit” odmieniane było przez wszystkie przypadki, uświadomiliśmy sobie, że znów – niczym po śmierci Jana Pawła II – nie musimy się szukać, bo to – jak pisał Jarosław Marek Rymkiewicz w „Rozmowach polskich latem roku 1983” – „nas Polska szuka. I zawsze – niech będzie, że na nasze nieszczęście – znajduje”.

We wspomnianej książce Rymkiewicz opowiadając o tym niezapomnianym polskim karnawale lat 1980 – 1981, przewidywał, że „»Solidarność« może się okazać dziełem Bożym, wielkim darem, który Bóg ofiarował Polakom, aby ich pocieszyć po latach nieszczęść i rozpaczy. Bo że doświadczenia tych 16 miesięcy jakoś nas pocieszyły, umocniły duchowo, a przede wszystkim przywróciły nam poczucie, że jednak nie jest jeszcze z nami tak całkiem źle, że jednak jeszcze coś jesteśmy warci, że na coś możemy się przydać światu, a przede wszystkim Polsce, to jest chyba całkiem oczywiste. A jeśli tak nas te doświadczenia szesnastomiesięczne wzmocniły i pokrzepiły, to jest też oczywiste, że i nadal będą one działały pokrzepiająco, bowiem pamięć o nich, pamięć o tym wielkim duchowym sukcesie przecież pozostanie i będzie nas podtrzymywać na duchu przez wiele dziesięcioleci. Więc może to Bóg chciał nas pocieszyć, pokrzepić w naszych nieszczęściach i cierpieniach?”.

A cóż Bóg chciał nam teraz powiedzieć? Jest takie zapomniane dzieło Artura Górskiego, który w zupełnie innych warunkach, w innym czasie pisał: „A teraz, kiedy od tych popiołów wychylimy się na światło dzienne, kiedy rozejrzymy się naokół po tłumie bez ludzi, po twarzach bez gwiazdy, po domach rodzinnych bez świętości, po całym obszarze polskiej mowy, pojmiemy, w czym jest troska.

Czasów nikczemność zrobiła swoje. Tak długo panowała ona niewzruszona nad biegiem wydarzeń, że poczęto w nią wierzyć jako w jedno z kardynalnych praw żywota...

Jest więc gra na śmierć i życie – ale na śmierć bez chluby, na zadławienie się marnością, stoczenie okropne w upodlenie, ze stopnia na stopień, coraz niżej, gdzie już bolą nawet resztki własnego szacunku.

Tu trzeba zejść w samą głąb. Dalej niż do ludu, dalej niż do mogił – głębiej – głębiej, aż tam, gdzie w otchłaniach śpią metale...

Z tych metali trzeba wykuć zbroję tak hartowaną, by nie pękła pod naciskiem podłości w powietrzu, a w piersi, w miejscu Świętym – Świętych zbudować ołtarz przymierza z Wiecznym – narodu Monsalwat.

A potem?”.

No właśnie. Arturiańska legenda mówi, że to na tej dzikiej i niedostępnej górze ukryty jest w postaci kamienia święty Graal. Abstrahując od innej znanej legendy – czakramu, nasz polski Monsalwat może być tyko w jednym miejscu – na Wzgórzu Wawelskim.

[srodtytul]Miejsce wspólnej tajemnicy[/srodtytul]

Od Władysława Łokietka aż do końca Rzeczypospolitej Szlacheckiej prawie wszyscy nasi królowie wraz z rodzinami spoczywają na Wawelu. Jedynie symboliczny sarkofag ma Władysław Warneńczyk, obiecujący, pełen talentów władca, którego śmierć – w bitwie pod Warną w 1444 r. – okryła żałobą naród, a makabryczne okoliczności jej towarzyszące zwielokrotniły zgrozę. Ale to dopiero brat Władysława – Kazimierz Jagiellończyk, który po nim zasiadł na polskim tronie, okazał się jednym z najwybitniejszych monarchów w całej naszej historii.

W okresie zaborów w grobach królewskich pogrzebano bohaterów narodowych, w 1817 r. księcia Józefa Poniatowskiego, a rok później Tadeusza Kościuszkę. Jeszcze w 1935 r. złożono tu szczątki marszałka Józefa Piłsudskiego, a w 1981 r. ustawiono w Krypcie Świętego Leonarda symboliczny sarkofag na trumnę gen. Władysława Sikorskiego, którego prochy pochowano tu w 1993 roku.

„Wawel, miejsce wiary, łaski, modlitwy. Związek wiary, łaski i modlitwy. Wierzę, więc jestem obdarzony; wierzę, iż jestem obdarzony; proszę, abym został obdarzony” – modlił się, notując te zdania w dzienniku 25 lipca 1980 roku Andrzej Kijowski. – „Wawel – miejsce tajemnicy. Tajemnica spełnia się w miejscu i w czasie. Bóg przenika tę ziemię – przeszywa ją promieniem łaski. Przenika, przeszywa dzieje ludzkości – w Chrystusie, we Wcieleniu, w historii świętej, na Ziemi Świętej. Bóg przenika, przeszywa dzieje każdej ludzkiej wspólnoty, każdej ludzkiej jedności. Miejsca święte narodów. Bóg przenika, przeszywa swoją łaską życie każdego człowieka, każdej duszy z osobna. Spraw, aby miejsce osobistego spotkania z łaską było bliskie spotkania twego rodu, twego narodu, twego gatunku. Im bliższy jesteś ludzkości w tym osobistym przedmiocie łaski – objawieniu – wcieleniu, odkupieniu – tym jesteś duchowo bogatszy, szerszy, szczęśliwszy. Dlatego te miejsca wspólnej tajemnicy to są także miejsca wierności”.

[srodtytul]Ta śmierć była potrzebna[/srodtytul]

W„Krypcie Świętego Leonarda”, sławnym eseju z 1979 roku, ten sam Andrzej Kijowski zakwestionował zasługi naszych bohaterów narodowych: Kościuszki właśnie i Poniatowskiego. Kościuszce wytknął, że od strony wojskowej zawalił powstanie, zawinił czy też przespał klęskę pod Maciejowicami (Racławice autor uznał za nieznaczącą potyczkę), a księciu Józefowi wypomniał, że „w ciągu całego swojego życia nie wygrał ani jednej kampanii i ani jednej sprawy”, a w porę wyrzekł jedynie wiekopomne słowa: „Bóg mi powierzył honor Ojczyzny, jemu samemu go oddam” i pięknie zginął w nurtach Elstery.

Andrzej Kijowski nie mógł się nadziwić zdumiewającej karierze mitologicznej księcia Józefa. Nie tylko w „Krypcie Świętego Leonarda”. 6 lutego 1980 roku zanotował w swoim dzienniku: „Po błyskotliwym debiucie wojskowym – niesławne zejście z historycznej sceny na 13 lat, w ciągu których zyskał opinię pozbawionego patriotycznych uczuć hulaki, bawiącego na gruzach Rzeczypospolitej. Kariera za Napoleona właściwie wątpliwa: zamiast Kościuszki lub zamiast Dąbrowskiego. Działalność oceniana różnie. Oczywiście, wojsko było popularne, jakkolwiek musiały i na tym polu rysować się niesnaski, gdyż koszt jego utrzymania był olbrzymi, a samowola nieznośna. Na domiar wysyłano to wojsko na obce fronty. Jeśli tam oficerowie zdobywali szlify, to książę wciąż siedział w domu i nadal balował.

Wtedy przyszedł rok 1809. Nie można dojść do ładu z ówczesnymi wydarzeniami. (...) Pomyślmy, mieszkańcy Warszawy mieli małe powody do entuzjazmu. Mieli szpitale pełne rannych, świeże wspomnienia wielkiej bitwy – i Austriaków, i Węgrów w mieście. Wyjście księcia z miasta odbyło się wśród tumultu.

[wyimek]Mamy poczucie pewności, że nienadaremny jest ten najnowszy Krzyż, że czemuś znacznie ważniejszemu służy ta szkoła cierpienia [/wyimek]

Jak było w Galicji? To prawda, że całowano końskie chrapy i strzemiona, ale prawda też, że to kolorowe wojsko zwaliło się na Galicję z ogromnym ciężarem rekwizycji i kontrybucji. Prawda, że obchodzono zaraz uroczystość przyłączenia na powrót do ojczyzny ziem oderwanych przed 16 laty i usuwano znienawidzone rządy austriackie, ale wraz z wojskami polskimi szły rosyjskie – »sojusznicze«. I prawda, że suwerenność polska na tych terenach była nader ograniczona. I że ta sytuacja znalazła wyraz w ostrych politycznych konfliktach. Czy nie znalazła oporu w nastrojach? Ba, ale siła mitu działa do tyłu! Poniatowski nie zdobył chwały ani w 1809, ani w 1812. Zdobył ją dla całego swego życia – wstecz – ginąc na polu chwały w 1813”.

Cały ten długi wywód potrzebny był Kijowskiemu po to, by powiedzieć co najistotniejsze, a właściwie jedynie ważne: „Ta śmierć była potrzebna. Poniatowski dokończył żywota Kościuszki, dokończył żywota Polski – insurekcyjna historia Polski ułożyła się w cykl od ślubów Kazimierzowskich do śmierci Poniatowskiego”.

Ale Kijowski, nie za bardzo fortunnie, powiedział w swoim eseju coś jeszcze. Stwierdził mianowicie, że „historię można śledzić jedynie w jej mitotwórczym biegu”. Tak dobrze to jeszcze nie jest i nic dziwnego, że tekst spotkał się z licznymi polemikami, m.in. prof. Jerzego Skowronka i Jana Demboroga (Bronisława Łagowskiego), który w „Tygodniku Powszechnym” orzekł, że taki pseudosceptycyzm, „ta nierozróżniająca niewiara jest nie tylko niezdolnością strawienia fałszu, ale także niezdolnością strawienia prawdy”. A Jerzy Narbutt, który do tej sprawy wielokrotnie będzie wracał w swej publicystyce, upraszał – bardzo stanowczo – by „nie gadać głupstw i nie hipnotyzować czytelników manipulacjami dokonywanymi na pojęciu prawdy historycznej, ponieważ pojęcie mitu może poprawnie funkcjonować w historiografii jedynie wtedy, gdy przeciwstawione zostaje czemuś, co mitem nie jest”.

[srodtytul]Masz przydać się Polsce[/srodtytul]

Z czego się uczyć historii Polski? Artur Górski chodził do szkół niby-polskich, dzieje narodowe poznawał więc inaczej – „obserwując wszystko wkoło. I tak widziałem je w murach starodawnych rodzinnego Krakowa, w świetle mariackich witraży, w zarysie wzgórza Wawelu, w linii biegnącej od kopca Kraka na Krzemionkach po kopiec Kościuszki. Widziałem je dalej w obrazach Matejki, z których każdy, wystawiony na widok publiczny, stawał się duszą miasta na czas pewien. I w postaci samego Matejki, kiedy, niezbyt wysoki i przystojny, szedł codziennie w tłum na mszę ranną pod łukiem Pasji Wita Stwosza. Oglądałem dziejów tych zaczątki w starodawnej obyczajowości ludu, w jego śpiewach obrzędowych, w święto nowego chleba gwarnym tłumem zapełniającego ruiny Chrobrowego Tyńca. Widziałem je także w komnatach zamkowych Jadwigi, zamienionych na skład szczotek wojsk austriackich, w wielkim dniu pochodu na Wawel ze zwłokami Rapsoda narodu – jakby lud, rzucony na pustynię Europy, szedł zawodzący za wodza swego marami”.

Mamy wszechogarniające poczucie pewności, że nienadaremny jest ten najnowszy Krzyż, że czemuś znacznie ważniejszemu służy ta szkoła cierpienia – pogłębiająca, a może i chroniąca nasze człowieczeństwo. Tę wizję piastował w duszy Tadeusz Kościuszko. On ją miał w sobie, „ten ostatni wódz Polski dawnej – jak pisał Artur Górski – i ten pierwszy człowiek Polski nowej. Nie umieli ocenić go właściwie ci, którzy patrzyli na niego jedynie przez pryzmat przegranych. Tymczasem nie uczynkami jedynie raduje innych i obdarza naprawdę człowiek wielki, ale sobą”.

Inny wielki Polak Maurycy Mochnacki w latach 20. i 30. XIX wieku uważał, że dobre jest wszystko to, i tylko to, co służy Polsce, temu, żeby odzyskała utraconą niepodległość. Stosunkowo niedawno Jarosław Marek Rymkiewicz rozwinął tę myśl następująco: „nie jest ważne, z polskiego punktu widzenia, co myślisz, kim jesteś, jakie masz poglądy – ważne jest tylko to, żeby te twoje poglądy, mądre albo głupie, przydały się Polsce. Możesz więc być demokratą, rojalistą, republikaninem, liberałem, socjalistą, konserwatystą, papistą, antypapistą, przyjacielem Boga albo wrogiem Boga – wszystko jedno. Ważne jest tylko to, czego chce Polska i co jej się przyda. Jeśli Bóg jej sprzyja, to masz być jego przyjacielem. Jeśli jej nie sprzyja, masz być jego wrogiem. Możesz być nawet feministką, jeśli właśnie to potrzebne jest Polsce. Ale możesz być też miłośnikiem rodziny patriarchalnej, jeśli Polska akurat tego pilnie potrzebuje. Powtarzam za Maurycym Mochnackim: nie jest ważne, w jaki sposób Polska odzyska niepodległość; ważne jest, żeby ją odzyskała; każdy sposób jest dobry, ty przylgnij do tego, który jest najlepszy, czyli najskuteczniejszy. To wezwanie, mimo że Polska jest niepodległa, nadal jest aktualne. Stawia oczywiście Polskę poza dobrem i złem czy raczej ponad dobrem i złem, ale ja ją tak właśnie sytuuję”.

[srodtytul]Interesy najwyższe[/srodtytul]

[i]Miłość ojczyzny – o! to słońce

świetne

Dla serc, co dumne, sieroce,

szlachetne,

Całe się czystym miłościom

oddadzą.

Jako żurawie, co łańcuch prowadzą,

Świetniejsze serca wylatują

przodem;

Umrą ich duchy, lecą przed

narodem.[/i]

Ten fragment „Wacława” Juliusza Słowackiego włączył do swej mowy przy składaniu prochów poety do grobów wawelskich 28 czerwca 1927 roku Jóżef Piłsudski.

Ponad 90 lat temu, u progu niepodległości Artur Górski w pracy „Ku czemu Polska szła” konstatował: „Polskę cechuje szlacheckość. Co ona oznacza? Oznacza pewien duchowy gatunek człowieka. Szlacheckość to typ człowieka niezależnego moralnie, odpowiedzialnego przede wszystkim przed samym sobą, o jednolitym sumieniu, o rodzinnej organizacji społecznej, o przychylnej postawie wobec innych narodów. To drobny ziemianin polski czy z czasów Śmiałego, czy Łokietka, czy Jagiellończyka lub Zygmuntów, czy z czasów konfederacji barskiej; to Legiony, Czwartacy, to ci, co pisali na sztandarach z roku 1831: »za wolność waszą i naszą«; to dusze takie, jak: Kochanowski, Żółkiewski, Sobieski, Kościuszko, Mickiewicz; jak Łukasiński, Worcell, proletariatczycy.

Ta sama szlacheckość tkwi w ludzie, w kmieciu krakowskim czy łowickim, czy znad Gopła. Bo szlacheckość to po prostu »godziwość«”.

Można krzywić się na cytowanie autora, poniekąd, anachronicznego. Można, ale przecież co robiliśmy w 1918 i 1989 roku? To samo, co nasi dziewiętnastowieczni przodkowie. Występowaliśmy w imię ratowania naszej tożsamości narodowej. I może warto pamiętać, że niepodległość w 1918 roku odzyskaliśmy co prawda dzięki wsparciu mocarstw światowych, którym istnienie Polski było akurat na rękę, ale kto wie, czy nie większą rolę odegrały – jak pisał Jarosław Marek Rymkiewicz – „nasze mesjanistyczne fantasmagorie”. Stąd już tylko krok do zdania, że gdyby nie Mickiewicz – Polski by nie było. Ale z mitami nie ma to nic wspólnego, z duchem narodu – wszystko.

Co powiedzieć więcej? Chyba już tylko powtórzyć za Romanem Dmowskim: „Jestem Polakiem – to słowo w głębszym rozumieniu wiele znaczy. Jestem nim nie dlatego tylko, że inni mówiący tym samym językiem są mi duchowo bliżsi i bardziej dla mnie zrozumiali, że pewne moje osobiste sprawy łączą mnie bliżej z nimi niż z obcymi, ale także dlatego, że obok sfery życia osobistego, indywidualnego znam zbiorowe życie narodu, którego jestem cząstką, że obok swoich spraw i interesów osobistych znam interesy narodowe, interesy Polski jako całości, interesy najwyższe, dla których należy poświęcić to, czego dla osobistych spraw poświęcać nie wolno”.

[srodtytul]Przechylić szalę[/srodtytul]

W 1831 roku Musset napisał wiersz „Do Polski”. Brzmi on tak:

[i]Dopóki mężna Polsko, Ty nam nie

pokażesz

Jakiejś klęski straszliwszej, niż

wszystkie co były,

Aby nas – Polsko – zbudzić, nie

znajdziesz Ty siły.

Obojętności z twarzy jeszcze nam nie

zmażesz.

Wasz czas, bohaterowie – ale

walczcie sami.

Europa nie bywa skora do pomocy,

Woli gładsze podniety, co nie straszą

w nocy.

Więc walcz, albo giń, Polsko! Myśmy

zblazowani.[/i]

Coś się w międzyczasie zmieniło. Europa jest wprawdzie niemniej „zblazowana” niż 180 lat temu, ale z istnieniem Polski na mapie świata się pogodziła. I nic ponadto, ostatnio dobitnie mogliśmy się przekonać, na jakich przyjaciół możemy liczyć, kiedy i gdzie. Wciąż mamy do czynienia ze znamienną dychotomią. Przypomnę, że na wystawie „To lubię” Andrzeja Wajdy wiersz Musseta korespondował z obrazem Wacława Szymanowskiego „Pochód na Wawel”. Ten ostatni przedstawia, jak pisał Wajda, „korowód postaci wyszłych z wawelskich podziemi”, będąc „wizją kolosalną silnego odrębnego narodu i wielkiego państwa”. Na przedzie tego korowodu idzie „symboliczna figura: Fatum zasłonięte”. „Możemy pytać o to – zastanawiała się prof. Maria Janion – czy to »Fatum« się odsłoniło? Czy dzisiaj też przewodzi ono naszemu korowodowi?”.

Na takie pytania nie znajdziemy odpowiedzi. Choć nie przeceniałbym znaczenia tych i innych skojarzeń pierwszego romantyka polskiego filmu. Już Marek Hłasko czujnie zauważał, że jeśli naszemu kinu czegoś brakuje, to półinteligentów (bo ćwierć – mamy aż nadto). A Zygmunt Kubiak nie tak dawno mówił – i to w Pen Clubie – że w kontekście pogardliwych zachowań intelektualistów wobec ludzi prostych zaczyna się wstydzić, że sam jest inteligentem. Kilka dni temu, po uroczystościach na Wawelu, mniej więcej to samo wyartykułował Jarosław Gowin.

Z czego się biorą zachowania wywołujące w nas zażenowanie, wstyd, cóż z tego, że za kogoś? Krzysztof Kamil Baczyński w wierszu „Polacy” przestrzegał:

[i]Bo kto nie kochał kraju żadnego i nie

żył

chociaż przez chwilę jego ognia

drżeniem

i chociaż w dniu potopu w tę miłość

nie wierzył –

to temu żadna ziemia nie będzie

zbawieniem.[/i]

Trzy lata temu we wstępie do „Żniwa lat pięćdziesięciu”, książki sumującej jego dorobek literacki, Jerzy Narbutt stwierdzał: „W toczącej się obecnie bitwie o Polskę możemy przechylić szalę i sprawić, by było w niej więcej Polski i tylko o tyle, o ile będzie w niej więcej prawdy”. Co się od tamtej pory zmieniło? Zginął prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Wraz z Jego szczątkami złożone zostały na Wawelu nasze sny, marzenia, projekcje. Idee. Uczucia i emocje. Żadne mity.

I nie musimy tworzyć nowych mitów, bo nic nie ma poza Polską. A ona jest pod Wieżą Srebrnych Dzwonów. Ona tam jest.

W ostatnich dniach, gdy słowo „mit” odmieniane było przez wszystkie przypadki, uświadomiliśmy sobie, że znów – niczym po śmierci Jana Pawła II – nie musimy się szukać, bo to – jak pisał Jarosław Marek Rymkiewicz w „Rozmowach polskich latem roku 1983” – „nas Polska szuka. I zawsze – niech będzie, że na nasze nieszczęście – znajduje”.

We wspomnianej książce Rymkiewicz opowiadając o tym niezapomnianym polskim karnawale lat 1980 – 1981, przewidywał, że „»Solidarność« może się okazać dziełem Bożym, wielkim darem, który Bóg ofiarował Polakom, aby ich pocieszyć po latach nieszczęść i rozpaczy. Bo że doświadczenia tych 16 miesięcy jakoś nas pocieszyły, umocniły duchowo, a przede wszystkim przywróciły nam poczucie, że jednak nie jest jeszcze z nami tak całkiem źle, że jednak jeszcze coś jesteśmy warci, że na coś możemy się przydać światu, a przede wszystkim Polsce, to jest chyba całkiem oczywiste. A jeśli tak nas te doświadczenia szesnastomiesięczne wzmocniły i pokrzepiły, to jest też oczywiste, że i nadal będą one działały pokrzepiająco, bowiem pamięć o nich, pamięć o tym wielkim duchowym sukcesie przecież pozostanie i będzie nas podtrzymywać na duchu przez wiele dziesięcioleci. Więc może to Bóg chciał nas pocieszyć, pokrzepić w naszych nieszczęściach i cierpieniach?”.

Pozostało jeszcze 92% artykułu
Plus Minus
„Posłuchaj Plus Minus". Jędrzej Bielecki: Jak Donald Trump zmieni Europę.
Plus Minus
„Kubi”: Samuraje, których nie chcielibyście poznać
Plus Minus
„Szabla”: Psy i Pitbulle z Belgradu
Plus Minus
„Miasto skazane i inne utwory”: Skażeni złem
Plus Minus
„Sniper Elite: Resistance”: Strzelec we francuskiej winnicy