Porozumienie, najtrudniejsza ze sztuk

W Muzeum Narodowym w Warszawie trwa malowniczy konflikt dyrektora z pracownikami. Z „Bitwą pod Grunwaldem” w tle

Publikacja: 09.07.2010 16:02

Porozumienie, najtrudniejsza ze sztuk

Foto: Fotorzepa, Magda Starowieyska Magda Starowieyska

Jesteśmy w samym sercu bitwy. Rycerz w czerwonym żupanie we wzniesionych rękach trzyma miecz i tarczę. Koń pędzi. Mistrz krzyżacki jest przerażony, atakuje go dwóch przeciwników. Zadają ciosy. Walczą. Tak bitwę sprzed wieków przedstawił Jan Matejko. W Muzeum Narodowym w Warszawie trwa właśnie eksperyment. Po raz pierwszy w historii zwiedzający mogą oglądać zmagania konserwatorów o przywrócenie do świetności „Bitwy pod Grunwaldem”, największego obrazu w zbiorach, który w Polsce jest tak słynny jak sama bitwa.

Walka o zabarwieniu emocjonalnym, nie mniejszym niż na płótnie Matejki, od kilku miesięcy trwa w samym muzeum. Pracownicy kontra dyrektor. Echa potyczki docierają do opinii publicznej głównie za pośrednictwem listów i oświadczeń.

„Od dłuższego czasu pracownicy Muzeum Narodowego obserwują z poczuciem bezsilności stopniową degradację instytucji kluczowej dla ochrony i promocji kultury narodowej. Spowodowana jest ona głównie brakiem odpowiedniego dyrektora” – pracownicy napisali tak w pierwszych dniach lipca w liście do premiera Donalda Tuska. To – jak twierdzą – ostatnia deska ratunku. Miesiąc wcześniej wezwali dyrektora do złożenia dymisji, pisali do Rady Powierniczej Muzeum Narodowego, a także do ministra kultury i dziedzictwa narodowego. Bez skutku.

Licząca dziesięć punktów lista zastrzeżeń pracowników wobec dyrekcji zaczyna się od upolitycznienia i ideologizacji programu muzeum, a kończy na apodyktycznym, „często aroganckim stylu działania dyrektora”.

– To jest opór totalny – przyznaje profesor Antoni Ziemba, przewodniczący Rady Kuratorów Muzeum Narodowego w Warszawie, przedstawiciel pracowników w tym sporze. Jeden z internautów podsumował: „Gdyby to była fabryka, do strajku doszłoby dawno, a dyrektor zostałby wywieziony na taczkach”.

[srodtytul]Koniec Wielkiej Smuty[/srodtytul]

Prawie rok temu, w sierpniu 2009 r., zakończył się w Muzeum Narodowym okres bezkrólewia w oczekiwaniu na prawowitą władzę po odwołaniu wieloletniego dyrektora placówki Ferdynanda Ruszczyca. Powołana przez ministra kultury Rada Powiernicza zdecydowała, że muzeum – największą placówką wystawienniczą w Polsce – pokieruje prof. Piotr Piotrowski z Poznania.

Wydawało się, że pomysł jest strzałem w dziesiątkę. Piotrowskim zachwycili się specjaliści. Prof. Maria Poprzęcka, prezes Stowarzyszenia Historyków Sztuki, cieszyła się, że dyrektorem został wybitny specjalista, a nie menedżer.

Anda Rottenberg, jeden z członków Rady Powierniczej Muzeum, rekomendowała nowego dyrektora w mediach: „Odważny, niezależny w sądach, uczciwy, umiejący stawiać problemy, znany w świecie. To pozwoli naszemu muzeum wybić się na rzeczywiste partnerstwo” – zachwalała.

Zadowolenia nie kryli także pracownicy. Prof. Antoni Ziemba, kurator – ten sam, który dziś jest reprezentantem protestujących – zapowiadał: „Po nowym dyrektorze spodziewam się kuracji wstrząsowej. Jest człowiekiem zdecydowanym, pewnym swych racji, a zarazem umiejącym słuchać cudzych”. Do zalet Piotrowskiego zaliczał to, że będzie się starał otworzyć muzeum na publiczność, ale nie pod publiczkę.

Inny pracownik muzeum, Anna Żakiewicz, kurator Gabinetu Grafiki i Rysunków Współczesnych, wyznawała: „Jestem absolutnie zachwycona”. Zbiorowy entuzjazm zaskoczył nawet media. Sympatia dla nowego dyrektora połączyła bowiem wszystkie działające w sferze sztuki frakcje.

Jednak po kilku miesiącach nastrój oczarowania prysł. Antoni Ziemba: – To rozczarowanie. Anna Żakiewicz: – Wiem, powinnam wejść pod stół i odszczekać wszystko, co wtedy powiedziałam.

Co się stało? Piotrowski odpowiada: – Nie wiem. Ja się nie zmieniłem. To, co robię, jest rozwinięciem mojej koncepcji, z którą przyszedłem do muzeum. Teraz jest ona tylko dopracowywana, uzupełniana, precyzowana.

Piotrowski mówi o sobie: – Jestem człowiekiem znanym. Profesorem zwyczajnym na Uniwersytecie w Poznaniu. Pracuję w tym zawodzie prawie 40 lat, wydałem kilkanaście książek, brałem udział w niezliczonej liczbie konferencji, przez dziewięć lat byłem dyrektorem Instytutu Historii Sztuki w Poznaniu. Wszyscy, którzy wypowiadali się na mój temat, doskonale wiedzieli, kim jestem. Znali moje poglądy na sztukę, wiedzieli, że szukam inspiracji w tzw. neomarksizmie. Entuzjastyczne przyjęcie mnie przez środowisko było dla mnie sygnałem, że to są rzeczy akceptowane.

Piotrowski od lat znany jest z lewicowych poglądów. Niegdyś działacz solidarnościowej opozycji, zasłynął jako lider protestu przeciw lustracji na uczelniach. „Piotrowski od wielu lat konsekwentnie określa swą postawę – pisze o sztuce, aby pisać o polityce, i odwrotnie: polityka jest dla niego jedną z głównych płaszczyzn rozumienia kultury wizualnej” – pisze Paweł Leszkowicz w recenzji jego książki „Znaczenia modernizmu”.

[srodtytul]Znaczenia modernizmu[/srodtytul]

Wizja, z jaką Piotrowski przyszedł do Warszawy, to „muzeum krytyczne”. Takie, które chce podjąć się realizacji nowej misji w zmieniającej się rzeczywistości. Plan polega na wspieraniu demokracji poprzez „wzięcie pod uwagę znacznego zróżnicowania struktur społecznych, uznaniu praw mniejszościowych w polityce społecznej i negocjowania różnych stanowisk nie na zasadzie tolerancji (hierarchizacji), lecz poszanowania równoważności (równości) opinii większościowych i mniejszościowych oraz uznaniu międzynarodowego, a dokładniej kosmopolitycznego wymiaru kultury” – głosił dokument, jaki Piotrowski wręczył pracownikom po objęciu stanowiska.

Forpocztą zmian był program "Interwencje" – umieszczanie w stałych ekspozycjach eksponatów z innych epok. Poprzez „zakłócenie narracji muzealnej” miało to skłaniać widza do przemyśleń, czym jest dzieło w perspektywie historycznej. W ten sposób awangardowy fotel Modzelewskiego znalazł się w Galerii Sztuki Średniowiecznej, a w bezpośrednie sąsiedztwo „Bitwy pod Grunwaldem” dostał się depczący złe moce buddyjski posążek. – To nas trochę ubawiło – przyznaje Anna Żakiewicz. Pomysł nie jest oryginalny. Przećwiczyły to już lata temu inne muzea. Jednak dyrektor Piotrowski broni „Interwencji”: – Sam to zrobiłem w Poznaniu w połowie lat 90. To był krok w kierunku przewietrzenia ekspozycji. Uważam, że obowiązkiem każdego muzealnika jest ciągłe rewidowanie swojego warsztatu pracy i jej efektów. Chciałem namówić kuratorów, by zastanowić się nad kanonem historii sztuki. To, co prawda, nie spotkało się z krytyką, ale z brakiem entuzjazmu.

[srodtytul]Bitwa o Grunwald[/srodtytul]

Otwarty sprzeciw wywołała za to decyzja dyrektora o wypożyczeniu „Bitwy pod Grunwaldem” – najpierw do Krakowa, na wystawę z okazji 600. rocznicy bitwy, a następnie na ekspozycję w Martin Gropius Bau w Berlinie upamiętniającą tysiąc lat polsko-niemieckiej historii. Decyzja o wypożyczeniu płótna podjęta została bez konsultacji z zespołem konserwatorskim.

– Stanowczo nie wyrażamy na to zgody – grzmiała Dorota Ignatowicz-Woźniakowska, główny konserwator muzeum. Obraz ma 40 metrów kwadratowych, przy przewożeniu trzeba go zwijać i rozwijać, a podróż, którą odbył na Litwę 11 lat temu, wyraźnie go nadwyrężyła. Dyrektor zaproponował więc powołanie szerszego konsylium konserwatorskiego. Tyle że w jego skład mieli wejść pracownicy instytucji, które zabiegały o wypożyczenie obrazu. Muzealnicy byli wstrząśnięci. W rezultacie konfliktu obraz został w Warszawie, a minister kultury przyznał na odbywającą się dziś na oczach widzów konserwację 850 tys. zł. Żeby obraz mógł jednak w przyszłym roku pojechać do Berlina.

– Nie jesteśmy przeciwnikami zmian. Jednak reformy wymagają rzetelnego przygotowania i uzasadnienia. Wymagają też dialogu z pracownikami i przekonania ich – tłumaczy prof. Antoni Ziemba. – Niestety, nieznajomość specyfiki naszej pracy i brak zainteresowania nią prowadzą dyrektora do błędnych decyzji – dodaje.

Klucz do zrozumienia przyczyn konfliktu między dyrektorem a pracownikami tkwi jednak w finansach. Muzeum Narodowe, tak jak i inne polskie placówki, funkcjonuje głównie dzięki państwowym dotacjom. W latach 2007 – 2010 na bieżące utrzymanie i działalność statutową minister kultury przeznaczył ponad 130 mln zł. A to cały czas zbyt mało.

Krokiem w kierunku poprawy zasad finansowania Muzeum Narodowego, która jednak nie obciążałaby budżetu państwa, miało być powołanie w 2008 r. Rady Powierniczej. Składa się ona w dużej części z prawników i ekonomistów – znaleźli się w niej m.in. Jan Krzysztof Bielecki i prof. Witold Orłowski.

Na czele Rady stanął Jack Lohman, dyrektor Museum of London i członek UNESCO, który wcześniej pracował m.in. nad przekształceniem muzeów w Afryce Południowej, Kosowie, Etiopii, Singapurze i Wielkiej Brytanii. Formalnie to Rada od dwóch lat podejmuje decyzje w sprawie muzeum. Tyle że – w przeciwieństwie do takich gremiów działających w muzeach w Europie Zachodniej – w tej radzie powierniczej brak donatorów, którzy łożyliby na utrzymanie muzeum.

Powołanie Piotrowskiego miało stanowić próbę przetestowania w muzealnictwie reguł biznesowych. Sam dyrektor sprawę finansów muzeum nazywa problemem najpoważniejszym i najbardziej bolesnym. Przed jego przyjściem muzeum miało ponad 7,6 mln zł długu. Ministerstwo Kultury zdecydowało się go spłacić, roczne dotacje podmiotowe placówki to ok. 27 mln. Państwo nie może jednak łożyć więcej.

Z obliczeń dyrektora wynika, że ponad 80 proc. otrzymywanych pieniędzy idzie na płace. – Ta instytucja była źle zarządzana i nieefektywna. Jednym z przykładów jest przerost zatrudnienia, innym olbrzymia paleta przywilejów finansowych: 30-proc. dodatek stażowy, dodatki do okresu przedemerytalnego, duże odprawy emerytalne. Oprócz zarobków muzeum zlecało swoim pracownikom pracę na umowę – zlecenie.

– Muszę tę firmę wprowadzić na obszar racjonalnej ekonomii – mówi Piotrowski. I dodaje, że neomarksizm neomarksizmem, ale muzeum musi istnieć. Neomarksista zapowiedział więc racjonalizację zatrudnienia. A to oznacza zwolnienia. Dyrektor wypowiedział zbiorowy układ pracy. Ma zamiar zastępować emerytów młodszymi pracownikami, łączyć działy. – Są pewne miejsca w tym muzeum, gdzie ludzie bardzo ciężko pracują, i są obszary, gdzie pracują mniej. Rozumiem, że zmiany się nie podobają, nie mam o to pretensji. Oni bronią swojego miejsca pracy. Ale moim obowiązkiem jest patrzeć na firmę jako na instytucję podległą prawom ekonomii – opowiada Piotrowski.

I może nie wywołałoby to aż takich protestów, gdyby nie specyficzny sposób traktowania pracowników przez dyrektora, który skonsolidował cały skłócony nieraz latami zespół. – Od pracowników odbierałem nieraz uwagi, że dyrektor Piotrowski traktuje ich obcesowo, krzyczy, wali pięścią w stół. Lekceważy ludzi z dorobkiem – twierdzi prof. Ziemba.

[srodtytul]Zderzenie edukacji[/srodtytul]

Na niepewność jutra nakłada się konflikt ideowy. Dyrektor nazywa go „zderzeniem edukacji”. – Kiedy na początku lat siedemdziesiątych i później moi koledzy uczyli się w Warszawie ikonologii, analiz stylistycznych i atrybucji, kiedy czytali książki Białostockiego i Panofsky'ego, my w Poznaniu czytaliśmy Barthesa oraz Kristevę, falę rewizji marksistowskich. To było podstawą wykształcenia. Od tamtego czasu minęło już 40 lat, a sądząc po moich koleżankach i kolegach, ta wiedza ciągle jest dla nich nowa – mówi. Tą niewinną z pozoru uwagą czyni aluzję do głównego oponenta w muzeum, prof. Antoniego Ziemby, jednego z najznamienitszych uczniów Jana Białostockiego. Ziemba, specjalista od nowożytnej sztuki europejskiej, profesor Instytutu Historii Sztuki Uniwersytetu Warszawskiego, członek PAN, ma na swoim koncie tak znane wystawy, jak „Złoty wiek malarstwa flamandzkiego: Rubens, van Dyck, Jordaens… 1608 – 1678" czy ekspozycję obrazów Caravaggia z Pinakoteki Watykańskiej.

Czytelnym sygnałem zmian w Muzeum Narodowym ma być wystawa Ars Homo Erotica. Dyrektor powierzył ją kuratorowi z Poznania Piotrowi Leszkowiczowi, co odebrano jako sygnał, że Piotrowski nie chce pracować z warszawską ekipą. Pracownicy szybko określili ekspozycję mianem specjalnej troski – ponoć dyrektor mówił tak o niej na zebraniu. Piotrowski nie ukrywał nadziei na wywołanie skandalu: „Nawet wśród pracowników budziła duże emocje. Obawiałem się, czy nie będziemy tu mieli demonstracji moherowych beretów, szykowaliśmy nawet specjalną szatnię” – opowiadał dziennikarzowi. Zawiódł się jednak srodze. Wystawa nie wzbudziła emocji, a recenzje nie były entuzjastyczne. Komentarze w Internecie: „Wydobył z magazynów akademickie gnioty”, „Gros prac nie przedstawia żadnej wartości artystycznej”.

Na dodatek Ars Homo Erotica – mimo starań – nie zyskała głównego sponsora. Choć dyrektor zaznacza, że miała szereg pomniejszych. – Myślę, że przeraziła ich kontrowersyjność. Sponsorzy się bali, że to trafi wyłącznie do niszowej publiczności. Myślę jednak, że ich podejście właśnie dzięki tej ekspozycji się zmieni, bo jej recepcja jest powszechna. Po otwarciu, pierwszy raz od czasu „Impresjonistów” była kolejka przed wejściem. Kilka tysięcy ludzi oglądało ją każdego tygodnia, a po raz pierwszy w całej 150-letniej historii muzeum wystawa jest tak szeroko komentowana w codziennej prasie zagranicznej – cieszy się Piotrowski.

[srodtytul]Rada czeka do połowy lipca[/srodtytul]

Jednak pracownicy muzeum oczekują innego sukcesu: odejścia dyrektora. W czerwcu poprosili go o złożenie dymisji. Gdy Piotr Piotrowski oddał się do dyspozycji Rady Powierniczej, ta wydała komunikat, w którym pogratulowała dyrektorowi osiągnięć i postanowiła pracować nad uszczegółowieniem jego wizji. Nieoficjalnie informowano, że dała stronom miesiąc na zażegnanie sporu. Do problemu ma wrócić w połowie lipca.

Co na to minister kultury? Za pośrednictwem biura prasowego lakonicznie informuje, że ma nadzieję na złagodzenie konfliktu, podjęcie konstruktywnych rozmów i współpracę. „Należy zaznaczyć, że minister przekazał znaczną część swych kompetencji, także w zakresie oceny działalności merytorycznej muzeum, Radzie Powierniczej” – pisze ministerstwo.

Od maja – czyli mniej więcej od czasu, gdy spór dyrekcji z pracownikami przybrał na sile – na dziedzińcu Muzeum Narodowego stanął kontener, a w nim wystawa „Mediatorzy”. „Idea mediacji manifestuje się już w samej decyzji postawienia efemerycznego budynku na dziedzińcu, który zyskuje wymiar łącznika pomiędzy rzeczywistością ulicy a przestrzenią muzeum. Choć komunikuje lęki i potrzeby współczesności, wystawa zaprasza do wnętrza muzeum i do skonfrontowania ich z tymi, które zakodowane zostały tysiące i setki lat wcześniej w dziełach artystów z wielu epok i kultur świata” – napisał komisarz wystawy Tomasz Wendland. Przykład samego muzeum wskazuje jednak, że osiąganie porozumienia jest najtrudniejszą ze sztuk.

Jesteśmy w samym sercu bitwy. Rycerz w czerwonym żupanie we wzniesionych rękach trzyma miecz i tarczę. Koń pędzi. Mistrz krzyżacki jest przerażony, atakuje go dwóch przeciwników. Zadają ciosy. Walczą. Tak bitwę sprzed wieków przedstawił Jan Matejko. W Muzeum Narodowym w Warszawie trwa właśnie eksperyment. Po raz pierwszy w historii zwiedzający mogą oglądać zmagania konserwatorów o przywrócenie do świetności „Bitwy pod Grunwaldem”, największego obrazu w zbiorach, który w Polsce jest tak słynny jak sama bitwa.

Walka o zabarwieniu emocjonalnym, nie mniejszym niż na płótnie Matejki, od kilku miesięcy trwa w samym muzeum. Pracownicy kontra dyrektor. Echa potyczki docierają do opinii publicznej głównie za pośrednictwem listów i oświadczeń.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy